Pokolenie eurosierot
styczeń 27, 2008 | Opublikowany przez w Rodzice i dziecko„W Domu Dziecka (…) na mamę czeka dwójka kilkuletnich dzieci. Kobieta pojechała pracować na Wyspy. Umówiła się z ojcem dzieci, że po kilku miesiącach do niej dołączą. W listopadzie ojciec wsadził dzieci do samolotu do Londynu, ale mama nie odebrała ich z lotniska. Zajęły się nimi angielskie służby społeczne. Wróciły do kraju i trafiły do domu dziecka.”
To brzmi jak wątek z jakiegoś kiepskiego filmu, w którym dramatyzm akcji ma wywołać u widza określone emocje. U mnie – będę szczera – wywołał łzy. Tylko że to nie jest film. Jest to fragment artykułu w Rzeczpospolitej, która ostatnio poświęca sporo miejsca problemowi dzieci emigrantów, opowiadając historie zaczerpnięte z życia.
Wcześniej słyszałam od znajomych o różnych przypadkach zostawiania dzieci na łaskę (a raczej niełaskę) losu. Na początku traktowałam to jako odosobnione przypadki, zastanawiając się nad tym, jak można zostawić własne dziecko lub dzieci na parę lat w kraju, wyjeżdżając za zarobkiem do odległych zakątków Europy. Zostają pod opieką babci albo najstarszego dziecka z rodzeństwa i muszą sobie radzić. Okazuje się jednak, że nie są to odosobnione przypadki. W wielu szkołach w południowo-wschodnich regionach Polski porzucone dzieci stanowią 10% wszystkich uczniów!
Nie chcę zbyt pochopnie oceniać emigrujących rodziców, bo – żeby to zrobić – musiałabym poznać dokładnie każdy przypadek z osobna – ich sytuację rodzinną, materialną, społeczną. Ale strasznie mi szkoda tych dzieciaków.
Szkoda mi 18-letniego chłopca, na którego barki rodzice zrzucili ciężar opieki nad kilkorgiem młodszego rodzeństwa. To nie jest jeszcze dla niego czas przyjmowania tak ogromnej odpowiedzialności. W tym wieku powinien się jeszcze cieszyć ostatnimi latami w miarę beztroskiego życia, mieć czas na ostateczne ukształtowanie swojej przyszłości, przemyślenie swoich celów, wartości, priorytetów.
Szkoda mi 12-latka, wchodzącego w bardzo trudny dla niego okres dojrzewania, w którym tak bardzo potrzebne jest wsparcie rodzica. W tym okresie chwiejności emocjonalnej, szukania autorytetów, nadmiernego krytycyzmu wobec siebie i innych obecność mamy czy taty daje jakieś poczucie stabilności i punkt odniesienia w gąszczu przeróżnych poglądów i wartości, z jakimi styka się dorastające dziecko.
I bardzo szkoda mi kilkulatka, dla którego długotrwały wyjazd mamy lub/i taty oznacza najczęściej jedno – że rodzice nie kochają go wystarczająco mocno, by z nim zostać lub go zabrać ze sobą. A bywa, że obwinia także siebie – widocznie było niegrzeczne, skoro rodzice go zostawili…
To jest tragedia dla tych dzieci. Żeby to zrozumieć, trzeba odstawić na bok myślenie dorosłego i wejść na chwilę w skórę dziecka.
„Bartek napisał mi esemesa, że strasznie tęskni. Ściska go w brzuchu. Że wyciągnął z szafy moją bluzę, w której chodzę po domu. Kładzie ją na siebie i owija się rękawami, tak jakbym go przytulała. Czuje ciepło i mój zapach, wtedy brzuch przestaje go boleć.”
Każdy z dorosłych ma oczywiście prawo sam podejmować różne decyzje. Prawo do podejmowania decyzji wiąże się zwykle z tym, że musimy potem ponosić konsekwencje własnych wyborów. Tylko że w tym przypadku największe konsekwencje ponosi dziecko. A jego nikt nie pyta o zdanie…
Jakże często bywa też tak, że wyjazd jednego z rodziców lub wyjazd obydwojga doprowadza do rozpadu rodziny. Bo rodzina, żeby istnieć, potrzebuje bliskości. Wspólnego przeżywania tego co dobre, i tego co złe. Związek bliskości nie działa na odległość. Potem dzieją się takie tragedie, jak ta opowiedziana w komentarzu do wpisu „PAS, czyli syndrom Gardnera”. Rodzice wyjeżdżają za granicę, po jakimś czasie dochodzą do wniosku, że już nic ich nie łączy, układają sobie życie na nowo na drugim końcu Europy, a dziadkowie w kraju wyrywają sobie wzajemnie dziecko, bo jedna ze stron obwinia drugą o zaistniałą sytuację.
Gdy czytam takie i podobne historie, to marzy mi się, żeby – jak to czasem w bajkach bywa – rodzice i dzieci zamienili się na jakiś czas rolami. By dorośli obudzili się rano, będąc w skórze swojego dziecka i – powiedzmy przez miesiąc – mogli doświadczać tego, co się dzieje w głowie ich syna czy córki. Żeby mogli postrzegać świat ich oczami, przeżywać podobne emocje, słuchać tego samego głosu wewnętrznego, który kształtuje myśli jego dziecka…
Może takie doświadczenie coś by zmieniło…
Możesz śledzić komentarze dodawane do postu przez RSS 2.0 Możesz zostawić komentarz, lub trackback.
Sama kiedys wyjechalam i zostawilam synka (7 lat) pod opieka rodzicow (swoich) na 6 miesiecy-to byly najgorsze 6 miesiecy w moim zyciu biorac pod uwage to,ze nigdy nie rozstawalismy sie nawet na 1 noc. Telefonom codziennym konca nie bylo, byl placz i rwanie wlosow z glowy. Musial tam byc beze mnie przez ten okres bo zabrac Go nie moglam do karawanu w ktorym mieszkalam wtedy no i szkola- mial obowiazek nauki. Po 6 miesiacach staran, pisaniu podan o mieszkanie- doczekalam sie wlasnego domu. Od razu zabralam syna do siebie, przepisalam do holenderskiej szkoly i zle czasy minely, znow bylismy razem i tak jest do dzis. Serce by mi peklo gdybym postapila jak ta kobieta co nie odebrala swych dzieciz lotniska- neiw iem nawet czy matka mozna Ja nazwac…
Ja mialam sytuacje podbramkowa, po rozwodzie z marnymi alimentami nie mialam szans na godne zycie, brakowalo chleba i do chleba dlatego zdecydowalam sie wyjechac. Dzis juz sytuacja ma sie inaczej, mam pelna rodzine, 2 wspanialych dzieci i spokoj i stabilizacje…A tych porzuconych dzieci mi szkoda, bo nie wiem jak bardzo trzeba byc lakomym na pieniadze by tak postapic- by wyrzec sie wlasnego dziecka. Caluski cieplutkie Ella
Czasem trudno jest znaleść dobre wyjście z sytuacji… Dobrze, że w Pani przypadku był
happy end :). Pół roku to pewnie jakoś da się przeżyć, choć i ten okres był dla dziecka
na pewno bardzo ciężki. Dorosły nigdy nie jest w stanie wyobrazić sobie, co przeżywa
dziecko, bo… jest dorosły i myśli jak dorosły. Dlatego jeśli ktoś decyduje się wyjeżdżać
za granicę, powinien skrócić okres rozłąki naprawdę do minimum i jak najszybciej ściągnąć
dziecko do siebie.