Trochę więcej o nas

grudzień 12, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Niedawno pisałam o tym, że zamieściłam w serwisie dział „Poznaj nas”, gdzie możecie zobaczyć, jak wygląda osoba, która stworzyła całe to zamieszanie zwane „SuperKid” (mówię nieskromnie o sobie 😉 ), a także parę innych osób, które najdłużej ze mną współpracują i dzielnie mnie wspierają w całym przedsięwzięciu.

Nie ma tam jeszcze wpisu o Basi Dziobek – jakoś nie udało nam się jeszcze tej notki wrzucić, a przecież Basia opiekuje się bardzo ważnym działem w naszym serwisie, mianowicie pisze artykuły o inteligencji emocjonalnej dziecka i rodziny w ogóle.

Jest jednak szansa, żeby poznać ją bliżej, ponieważ niedawno ukazał się o niej artykuł w gazeta.pl. Jest też fotka – przyznam szczerze – aż się zdziwiłam, że taka ładna z niej osóbka…. Jak się współpracuje wyłącznie przez internet, to człowiek nie ma pojęcia, jak wygląda osoba, z którą na co dzień mailuje.

Oto link do artykułu:

Kiedy mały lub duży czuje złość

Jeszcze tylko dodam, że w serwisie szykują się duuuże zmiany. O wszystkim napiszę już w następnej notce.

Nauka dzieci

Komentarze (6)

O jesiennych smutkach i nie tylko :)

listopad 24, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Na dworze zimno i dość ponuro… Druga połowa jesieni sprzyja niestety różnorodnym dołkom emocjonalnym 😉 . Najważniejsze, by nie ulegać biernie huśtawkom nastrojów. Trzeba zawsze pamiętać, że mamy realny wpływ na nasze własne samopoczucie. Każdy ma swoje sposoby na jesienne smutki – trochę pisaliśmy o nich w  artykule dla dzieci „Na jesienne popołudnia”.  Warto ubarwić świat wokół siebie, a także wykorzystać wieczory do tego, by zanurzyć się w ciepłym, miękkim fotelu i poczytać jakąś ciekawą lekturę 🙂 .

Dostałam dziś maila od użytkowniczki naszego serwisu, którego fragment przytoczę, bo jest bardzo na czasie:

„Pracuję w świetlicy środowiskowej i wykorzystuję różne materiały w swej pracy, dzieci ostatnio pokochały Wasze smoki.Cieszą mnie też gotowe materiały z ortografii. Zawsze to jakaś odskocznia od nudnych lekcji w szkole. Żeby nie było tak całkiem smutno, polecam malowanie liści i ozdabianie nimi każdej wolnej przestrzeni. Zresztą już zima do nas zagląda, a ona jest dla dzieciaków (pod warunkiem, że jest śnieg) prawdziwą radochą.

Ostatnio wróciłam do lektury pt.”Kiedy pozwolić? Kiedy zabronić? Jasne reguły pomagają wychować”. Mając troje dzieci (2 dorosłych) uważam, że sposób naszego mówienia do dzieci stanowi jedną z podstaw ich wychowywania. Oczywiście najważniejsze są nasze działania. Słowa, które nie mają pokrycia w czynach są ględzeniem, którego dzieci nie słuchają. Polecam książkę zagubionym rodzicom.
Pozdrawiam serdecznie Danuta”

Sama nie czytałam tej książki, ale myślę, że warto kierować się przy wyborze lektury rekomendacjami innych. Możesz znaleźć tę pozycję w internecie, autorem jest Robert MacKenzie.

Jak już mowa o użytkownikach, to dziś zajrzałam z ciekawości na jedną ze stronek, na których jest link do naszego serwisu. Jest to blog zatytułowany Mali odkrywcy, prowadzony przez mamę, która opisuje, jak wygląda edukacja domowa jej dzieci. Nie każdy pewnie wie, że pod wyrażeniem „edukacja domowa” kryje się edukacja BEZ (POMOCY) SZKOŁY. Co niektórzy by nawet powiedzieli – edukacja, w której szkoła NIE PRZESZKADZA 😉 . Sama – przyznam szczerze – dowiedziałam się o idei edukacji domowej zupełnie niedawno. Jestem pełna podziwu dla rodziców, którzy decydują się na taką formę kształcenia dziecka – wymaga to niewątpliwie dużo czasu, zaangażowania, wiedzy, no i przede wszystkim chęci.

Ale wracając do Małych odkrywców – jeśli uważasz, że rodzic nie jest w stanie zastąpić szkoły, to koniecznie zajrzyj na ten blog. Jeśli wierzysz, że jest w stanie, to i tak zajrzyj 😉  Autorka opisuje dokładnie, jakie zabawy czy ćwiczenia przeprowadza ze Stasiem – swoim synkiem, zamieszcza jego prace, podaje dużo ciekawych informacji, które można wykorzystać przy zabawie z własnym maluchem. Blog jest prowadzony od niedawna, ale już jest kopalnią ciekawych pomysłów. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy rodzic dysponuje dużą ilością czasu, ale warto zarezerwować w ciągu tygodnia choć kilka(naście) kwadransów, by przeprowadzić taką mini-edukację domową swojego małego geniusza. Świetna sprawa. I jest to także sposób na jesienną chandrę, bo nie ma lepszego lekarstwa na smutki niż aktywne działanie, czas spędzony z rodziną i uśmiech szczęśliwego dziecka, które przez chwilę posiada mamę czy tatę tylko dla siebie 🙂


Nauka dzieci

Komentarze (0)

Zdumiewa mnie czasem ludzka zdolność (i upodobanie) do krytykowania wszystkich i wszystkiego. I najgorsze, że Ci wszyscy krytykanci są święcie przekonani, że swoim – nazwijmy to po imieniu – zrzędzeniem zmieniają świat na lepsze. Za swój główny cel życiowy uważają wynalezienie wszelkich możliwych uchybień, wad, niedoskonałości i słabości innych ludzi i otaczającego świata.

Niestety tacy toksyczni ludzie są wszędzie – i wśród naszych najbliższych krewnych, i wśród znajomych z pracy, i wśród nauczycieli szkolnych, i w każdej innej grupie społecznej. Tkają podstępnie swoje zdradliwe sieci, a Ty – jeśli nie będziesz czujny – możesz się obudzić pewnego dnia szczelnie oplątany paskudnymi, lepkimi nićmi, które nie pozwolą Ci na żaden swobodny ruch. Bo co zrobisz, to będzie źle.

Ostatnio byłam świadkiem takiej oto sytuacji.

Pewna mama wraca z tygodniowej podróży służbowej do domu, gdzie czekają na nią stęsknione dzieci oraz ich babcia, która zajmowała się nimi podczas nieobecności rodziców. Mama chce się dowiedzieć, jak się dzieci sprawowały i zaczyna się rozmowa.

Babcia – Ta Twoja córka pisze bardzo niedbale. Takie kulfony, że coś okropnego.
Mama (zmęczona po podróży) – No tak, nie zawsze pisze starannie. Ale nie przykładam do tego zbyt dużej wagi, bo charakter pisma to nie jest najważniejsza rzecz w życiu…
Babcia – Jak to! Charakter pisma kształtuje osobowość!
Mama (podnosząc głowę ze zdumieniem) – Ja mam brzydkie pismo i jakoś mi to w niczym nie przeszkadza.
Babcia – I na dodatek taka jest roztrzepana. Jak jej nie przypilnujesz, to sama zadania domowego nie odrobi.
Mama – Bywa czasem roztargniona, ale na ogół przykłada się do zadań.
Babcia – A jaki ma bajzel w pokoju! I nie ma komu tego sprzątać.
Mama (utraciwszy cierpliwość) – Mamo, a może teraz dla odmiany powiesz, CO DOBREGO ZAUWAŻYŁAŚ W MOIM DZIECKU?

Taa… To niestety nie jest wymyślona historia, tylko prawdziwa. Niektórzy mają toksyczne teściowe, inni mają toksyczne babcie. Czasem toksyczni bywają sami rodzice i wtedy dzieci mają naprawdę przechlapane 🙁 .

Nie ma dzieci idealnych, ale nie ma też dzieci z gruntu złych. W każdym dziecku (tak jak i w każdym dorosłym) można znaleźć rzeczy pozytywne i negatywne. Mocne i słabe strony.

Niektórzy rodzice, mając dzieci żywiołowe i trochę rozbrykane, chodzą na zebrania z rodzicami z ciężkim sercem, bo wiedzą, że czeka ich wysłuchiwanie długiej litanii tego, co zrobił syn czy córka. Jeśli Ty również masz podobny kłopot, to mam dla Ciebie małą propozycję. Gdy już wysłuchasz cierpliwie nauczycielki (lub nauczyciela), która wymieni jednym tchem wszystkie grzeszki Twojego dziecka, zapytaj ją: No dobrze, A CO DOBREGO ZAUWAŻYŁA PANI W MOIM DZIECKU? Jeśli spojrzy na Ciebie dziwnie i nie będzie wiedziała, co odpowiedzieć, to raczej nie traktuj jej relacji poważnie, bo nie są obiektywne. Jeśli natomiast bez zmrużenia okiem wymieni jakieś zalety, to z takim nauczycielem warto rozmawiać i zastanowić się wspólnie nad metodami pracy wychowawczej z dzieckiem.

I jeszcze jedna ważna rzecz – nigdy nie przyjmuj za pewnik tego, co inny dorosły zarzuca Twojemu dziecku. Zawsze daj swojemu synowi czy córce prawo do głosu i wyjaśnienia, dlaczego zachowali się tak czy inaczej. Nie jest dobrze, gdy nie masz do swojego dziecka zaufania i wierzysz bardziej jakiemuś obcemu sąsiadowi czy nauczycielowi. Zawsze warto poznać punkt widzenia wszystkich zaangażowanych stron.

I uważaj na tych, którzy lubują się w misternym tkaniu sieci wiecznego negatywizmu i niezadowolenia 😉


Nauka dzieci

Komentarze (0)

A jak nie mam taty, to co?!

czerwiec 16, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Gdy nadchodzi dzień ojca, mamy, babci czy dziadka, to nie dla wszystkich jest to fajny dzień. W przedszkolach, czy nawet szkołach dzieci organizują przedstawienia dla swoich bliskich i potem jest problem, bo nie do wszystkich dzieci ktoś może przyjść. Moje dzieciaki miały (i mają) potrójnego pecha w tym względzie, bo jedynie dzień mamy był „obsadzany”. Babcia mieszka za daleko, żeby na takie imprezy móc przyjeżdżać, a dziadka ani taty już nie ma.

Najgorzej bywa w przedszkolu – dzieciom jest przykro i płaczą. A człowieka szlag trafia, bo nie może dziecku pomóc. No bo jak mu sensownie wytłumaczyć, że tak już na świecie jest, że jedni mają, a inni nie?

Teraz zbliża się Dzień Ojca i na szczęście sprawę imprezy mamy już za sobą. Pani wpadła na świetny pomysł, by zorganizować dwa w jednym, czyli Dzień Matki i Dzień Ojca w tym samym dniu. Co ciekawe, na imprezie były tylko same mamy – no może poza jednym rodzynkiem. Ciekawe dlaczego? Tylko niech mi nikt nie wmawia, że tatusiowe są zapracowani i jedynie mamy mają czas na „takie głupoty”…

Ale wracając do tematu. Sprawa wspólnej imprezy nie rozwiązała tegorocznego problemu Dnia Ojca, bo w podręczniku szkolnym jest oczywiście stosowny dział poświęcony tatusiom. Rozumiem intencje autorów podręcznika, ale też rozumiem uczucia mojej córki. Kiedy siedziała przy stole, odrabiając lekcje, wykrzyknęła nagle z irytacją w głosie:

– A jak nie mam taty, to co?!

Spojrzałam na nią nieco zdziwiona, bo jeszcze nie wiedziałam, o co chodzi, a ona dokończyła ze złością:

– Nie będę robić tego zadania!

Zajrzałam jej przez ramię, co tam za zadanie dostała i okazało się, że miała napisać kilka zdań na temat tego, w czym jest podobna do swojego taty i jakie jego cechy chciałaby mieć, gdy dorośnie. No i masz tu babo placek…

Jakoś wspólnie skleciłymy te parę zdań, a moja córka jeszcze na koniec skomentowała:

– Chyba napiszę do nich, żeby przestali w końcu dawać TAKIE zadania!

Tak sobie myślę, że ma rację. W tym popapranym świecie dorosłych, gdzie coraz częściej się zdarza, że dzieci wychowuje tylko jedna osoba (a nierzadko nie jest to nawet rodzic, tylko babcia, albo nawet – jak w przypadku eurosierot – sąsiadka albo starszy brat 🙁 ) warto wziąć w podręcznikach pod uwagę istniejące warunki społeczne. Niech to nie będzie rozdział o mamie, ani rozdział o tacie, tylko raczej rozdział o rodzinie w ogóle. I niech dziecko – mając np. za zadanie opisanie osoby – ma wybór co do tego, kogo chce opisać.

No dobrze – ponarzekałam trochę, to na koniec – dla równowagi 😉 – parę konstruktywnych rad dla tych z Was, których dzieci ciągle jeszcze głęboko przeżywają brak bliskiej osoby, popłakują lub czują się z tego powodu gorsze w środowisku rówieśników (a to się często zdarza, szczególnie w przypadku dzieci młodszych):

  1. Zawsze pozwalaj dziecku na wyrażanie swoich uczuć – bez względu na to, jakie one są (smutek, gniew, żal, rozczarowanie czy cokolwiek innego)
  2. okazuj dziecku, że je rozumiesz, że akceptujesz jego uczucia.
  3. możesz też powiedzieć o swoich własnych uczuciach, żeby dziecko wiedziało, że odczuwanie takich emocji jak gniew, smutek czy żal jest jak najbardziej normalne i że każdy ma do takich emocji prawo.
  4. Przytulaj dziecko w takich momentach, okazuj mu czułość i bliskość, żeby miało pewność, że nie jest z tym wszystkim samo.

Jeśli chodzi o prawidłowy rozwój emocjonalny dziecka, zasada jest zawsze taka sama. Pozwalaj dziecku na okazywanie uczuć i pomóż mu je sobie uświadomić i nazwać. Tylko wtedy będzie miało szansę na to, żeby sobie z różnymi emocjami w życiu radzić.

A na koniec życzę wszystkim tatusiom, którzy wytrwali dzielnie na swoim ojcowskim posterunku, by ze swojego rodzicielstwa czerpali jak najwięcej radości i zadowolenia 🙂 .
Nauka dzieci

Komentarze (3)

Co to jest dobre wychowanie

czerwiec 5, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Jak byś nie wiedział, co to jest dobre wychowanie, to posłuchaj 😀

No i jak tu nie kochać naszych dzieciaków 😉
Nauka dzieci

Komentarze (2)

W swoim ebooku „Inteligencja Twojego dziecka” dużo pisałam o tym, że powinniśmy dzieciom zapewniać jak najwięcej bodźców, by miały możliwość wszechstronnie się rozwijać i poszukiwać własnych mocnych stron i talentów. Nie raz spotkałam się jednak z bardzo uproszczoną interpretacją tego twierdzenia: Aha, to trzeba dziecko posyłać na różne kursy: śpiew, taniec, dżudo, jazda konna, angielski, bla, bla, bla. A z taką interpretacją wiążą się właściwie dwa wnioski:

1. mam pieniądze, stać mnie na kursy dla dziecka – świetnie, nie będę mu musiał poświęcać zbyt dużo czasu, bo zajmą się nim instruktorzy, którym zapłacę za opiekę

2. nie mam pieniędzy – nie stać mnie na kursy, więc nie mogę zapewnić dziecku tylu zajęć. Ale to nie jest moja wina tylko wina tego, że nie jestem bogaty.

W pierwszym przypadku dziecko ma mnóstwo zajęć, ale bardzo ubogi kontakt z rodzicami, co ma negatywny wpływ na jego rozwój emocjonalny, a w drugim przypadku – rodzice mają więcej czasu, ale nie wykorzystują go w pełni, mimo że mogliby dostarczyć dziecku różnych bodźców bez żadnych nakładów finansowych.

A przecież MOŻNA ZADBAĆ O ROZWÓJ DZIECKA NIE MAJĄC DUŻYCH ŚRODKÓW FINANSOWYCH.

W II części „Inteligencji Twojego dziecka” podałam prosty przykład, w jaki sposób – przy tak trywialnej czynności jak obieranie ziemniaków – można rozwijać u swojego dziecka inteligencję językową, matematyczną, emocjonalną, a także kreatywność. Można to także robić jadąc autobusem, zamiatając pokój lub czekając z dzieckiem na wejście do gabinetu lekarskiego, a te wszystkie rzeczy przydarzają się nawet tym, którzy twierdzą, że nie mają czasu. Pytanie tylko, czy nam sie chce wykorzystywać różne nadarzające się okazje. Ale na to pytanie każdy rodzic musi już sobie samodzielnie odpowiedzieć.

Najwyższy czas przestać zrzucać winę na brak czasu czy brak pieniędzy – są to tylko wygodne preteksty, stanowiące przykrywkę dla naszego lenistwa i wygodnictwa. Koniec kropka 🙂 .

Komentarze (2)

Czytałam ostatnio bardzo fajny wywiad z Dorotą Zawadzką, który zachęcił mnie do przeprowadzenia małego eksperymentu. Ciebie też na taki eksperyment namawiam. Oto fragment, który mnie zainspirował:

(…) Z czego bierze się ten chaos i brak reguł?

Bo chcemy mieć najlepsze, najładniejsze dziecko. Bo chcę się pokazać, jaką jestem świetną matką. Lepszą niż sąsiadka. A trzeba pamiętać, co jest na końcu tej drogi. Ważne, jakiego człowieka chcemy wychować. Grzecznego, posłusznego, przekonanego, że jego zdanie nie jest ważne, tłamszącego swoje uczucia czy otwartego, ciekawego świata, potrafiącego bronić własnego zdania. To jest ważne, żeby wiedzieć, dokąd zmierzamy. Większość rodziców kładzie zbyt duży nacisk na to, żeby dzieci były posłuszne.

Zrobiliśmy happening dla dzieci. Wchodzi chłopiec, pytam: jaki jesteś? Powiedz o sobie. On: niegrzeczny. Następny – to samo. Trzecia wchodzi dziewczynka. Jaka jesteś? Grzeczna. To jest to, czego chcemy od dzieci: żeby były grzeczne. Chcesz wiedzieć, jak je wychowujesz? Poradzę ci – zapytaj swoje dzieci: jaki jesteś? Dużo się dowiesz. Ale matki zazwyczaj pytają: co było na obiad?

No dobrze. Więc postanowiłam spróbować. I przekonać się w końcu, jaką jestem matką 😉 .

Zawołałam córę i – z lekkim drżeniem serca – mówię:
– Zadam Ci pewne pytanie. Odpowiedz mi na nie – ale tak spontanicznie. To, co Ci pierwsze przychodzi do głowy. OK?

Spojrzała na mnie trochę podejrzliwie i przytaknęła.

– Powiedz mi, jaka jesteś?

Dłuższa chwila zastanowienia i triumfująca odpowiedź:
– Ładna!

Hmm… Wolałabym może usłyszeć „mądra i inteligentna”, ale niech będzie. Zawsze to lepsze niż „grzeczna” lub „niegrzeczna” 😉 .

Kolej na syna. To samo pytanie.

– Ale mam odpowiedzieć szczerze? To co mi pierwsze przyszło na myśl?
– Dokładnie tak.
A on mi na to:
– Idealny!

No, nie. Takiego obrotu sprawy to się nie spodziewałam 😀 . Narcyza wychowałam, czy co?

Ale zaraz dodał:
– Pewnie nie jesteś zadowolona, bo jak się jest idealnym, to nie ma motywacji do dalszego rozwoju…

Uff… Skoro jest świadomy takich rzeczy, to jeszcze nie jest z nim tak najgorzej 😉 .

Tak czy siak, nie dowiedziałam się od nich, czy są grzeczne, czy nie. Więc odetchnęłam z ulgą. Polecam Ci w domu przeprowadzić ten eksperyment. Rezultaty mogą być naprawdę zaskakujące 🙂 .

Cały wywiad z Dorotą Zawadzką znajdziesz tu:
Milcz, jak do mnie mówisz;.

Oberwało się w nim i mamusiom, i tatusiom… Dla tych ostatnich superniania wydała nawet oddzielną książkę. Jestem tylko ciekawa, czy jest ona kupowana przez tatusiów, którzy czują chęć zmiany, czy też przez mamusie, które usilnie dążą do zmieniania swoich partnerów. Bo jakoś łatwiej nam przychodzi chęć zmieniania innych, a znacznie trudniej zabrać się za siebie samego…

Po co ja się uczę tych głupot?

kwiecień 6, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Przeczytałam dziś bardzo ciekawy artykuł, a właściwie wywiad, w Gazecie Wyborczej. Była to rozmowa z p. Bożeną Ptak – polonistką, poetką i publicystką. Nie znałam tej Pani wcześniej, ale po przeczytaniu artykułu wiem, że jest to jeden z niewielu nauczycieli, którym z pełnym zaufaniem mogłabym powierzyć swoje dziecko. A właściwie dwójkę dzieci 😉 .

Przytoczę tu kilka fragmentów, które mi się najbardziej spodobały.

„Szkoła to rodzice, dzieci i my – nauczyciele. Rodzice muszą zrozumieć, że mają prawo wymagać od szkoły dobrego nauczania. Bez znaczenia, czy posłali dzieci do szkoły prywatnej, czy publicznej. Płacą podatki, więc od nauczycieli szkoły publicznej też mogą wymagać.”

Hmm, niby sprawa oczywista, a jednak ile razy jest tak, że patrzymy na wiele nieprawidłowości w szkole z pobłażaniem, bo to szkoła państwowa. Bo nauczycielom mało płacą (na tym stwierdzeniu ja się dość często łapię). Bo klasy są przepełnione. Bo nauczyciele znerwicowani. Bo nie mamy czasu, żeby się wybrać do wychowawcy czy dyrektora i porozmawiać o tym, co nas irytuje. I przypominam, że cytowane wyżej zdanie wyszło z ust nauczycielki… Tym większy szacunek dla niej.

„Z dzieckiem należy rozmawiać, a nie tylko wymagać. Podejmować poważne tematy, nawet przy obieraniu ziemniaków. Gimnazjaliści są w takim wieku, że usiądą przed komputerem i rodzice przez całe tygodnie mogą się z nimi spotykać tylko np. przy drzwiach do łazienki. Nawiązanie kontaktu wymaga wysiłku. Warto go podjąć, żeby się zorientować, jaki jest poziom wiedzy ogólnej naszych dzieci, jakim językiem się posługują”.

No właśnie, jak to jest z kontaktami z naszymi dziećmi? Warto się czasami zatrzymać i zastanowić, ile razy w ciągu ostatniego tygodnia miałem/miałam okazję na dłuższą, szczerą rozmowę z dzieckiem. Nie w biegu „cześć- cześć” albo „jak było w szkole – dobrze” albo „wynieś śmieci – muszę teraz?”. Ale na dłuższą rozmowę o sprawach, które są dla dziecka ważne. To spostrzeżenie p. Ptak o spotykaniu się jedynie przy drzwiach do łazienki jest z jednej strony zabawne, a z drugiej – prawdziwe i raczej tragiczne.

Ja na szczęście nie mam tego problemu. I to wcale nie dlatego, że zawsze potrafię sobie świetnie zorganizować czas i temat na rozmowę z dziećmi. Czy potrafię – nie wiem tak do końca, bo… nie miałam okazji się sprawdzić. A dlaczego? Wszystkiemu jest winien… pokój bez drzwi 😀 . Kiedy znalazłam kilka lat temu dla nas mieszkanie, bardzo mi się ono podobało, ale miało jedną wadę, która później okazała się zbawienna.

Otóż pokój, w którym czytam, pracuję, odpoczywam, przeglądam internet i w którym spędzam najwięcej czasu – nie ma drzwi i na dodatek jest pokojem przechodnim do kuchni. Co więcej, w moim pokoju jest znacznie wygodniejsza sofa niż u syna, więc ten często skwapliwie z tego korzysta i gdy ja siedzę przy komputerze, on rozkłada się z książką w moim pokoju na mojej sofie 🙂 , zagadując mnie od czasu do czasu o różne sprawy. A córa – przechodząc przez mój pokój do kuchni – każdorazowo (w pełnym znaczeniu tego słowa) angażuje moją uwagę, mówiąc o swoich bardzo ważnych i mniej ważnych problemach. Chcąc nie chcąc, mam więc kontakt ze swoimi dziećmi praktycznie non-stop. I choć czasem przeklinam ten felerny pokój i narzekam na brak „świętego spokoju”, to w głębi duszy jestem za niego wdzięczna 🙂 .

„- Dzwoni do mnie przed północą bezradna matka bardzo zdolnej uczennicy: „Bożena, szlag mnie trafia, już dwie godziny Paulina wkuwa nazwy tych kości i prosi, abym ją przepytała. Nie wchodzi jej to do głowy”. To przykład bzdury, której muszą się uczyć nasze dzieci. Wszystkie przylądki w Afryce, wzory chemiczne itd. Jakby nie było internetu, encyklopedii… Dlaczego podczas testu obok ucznia nie może leżeć słownik czy atlas. Ja bym pozwoliła im nawet korzystać z internetu. Przecież umiejętność zdobycia informacji jest ważniejsza od bezmyślnego kucia”.

A wszystko przez to, że trzeba dziecko przygotować do testu, który sprawdza pamięciową znajomość faktów. Bo to najłatwiej sprawdzić i ocenić. Zna żądaną nazwę – jeden punkt. Nie zna – zero punktów. Proste i szybkie do sprawdzenia. Nie wiem, jak Twoje dziecko, ale mój niespełna 13-letni syn coraz częściej jęczy – „Mamo, po co ja się muszę tego uczyć? Przecież to mi się w ogóle w życiu nie przyda…”. Jedyne, co mogę wtedy z siebie wykrztusić, to „Rozumiem, co czujesz.” Czasami jeszcze dodam, żeby go pocieszyć – „Nigdy nie wiesz, co Ci się w życiu przyda”, ale mówię to raczej słabym głosem, bez większego przekonania…

Bo teraz naprawdę znaleźć potrzebne fakty można szybko. Trzeba tylko umieć wyszukiwać informacje, umieć szybko oddzielić „ziarno od plew” czyli w gąszczu przeróżnych informacji znaleźć te prawdziwe, wartościowe i adekwatne do naszych potrzeb. Trzeba umieć je przeanalizować, zinterpretować i wykorzystać do własnych celów. I tego wszystkiego powinny się dzieci uczyć w szkole. A nie tego, że nadmanganian potasu ma wzór chemiczny … No właśnie – jaki ma? Uczyłam się kiedyś w szkole, ale hmm… nie pamiętam 😉 .

Pani B. Ptak dała bardzo fajną radę, co mówić, gdy dziecko nas pyta, po co „uczą go tych głupot”. Powiedzieć po prostu i szczerze, że to będzie potrzebne, żeby zaliczyć test. Po nic więcej.

No i na koniec najważniejszy chyba fragment tego wywiadu:

„Wbrew powszechnej opinii, dzieci z nauką sobie jakoś radzą. Większy problem stanowią dla nich relacje z rodzicami. Dlatego jeśli chcecie pomóc dzieciom w szkole – zacznijcie od siebie. Zbliżcie się do nich i zaufajcie. Potem skierujcie uwagę na szkołę, a okaże się, że z odrabianiem lekcji problem jest mniejszy, niż myśleliście, i nie trzeba wydawać pieniędzy na korepetycje.”

Rozmowa z p. Ptak przypomniała mi przeczytany niedawno ebook p. Małgorzaty Wiśniewskiej-Koszeli Szkolny start dziecka. Ta sama głęboka mądrość życiowa i troska o dobro ucznia. Dobrze, że tacy nauczyciele jeszcze istnieją.

Cały wywiad znajdziesz tutaj:
Kto uczy Twoje dzieci?

Komentarze (0)

Co ma bumerang do Walentynek ;)

luty 10, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Zbliżają się Walentynki – przez jednych lubiane, a przez innych lekceważąco ignorowane. Ja mam do samego święta stosunek dość obojętny, ale mając córkę w domu nie sposób jest zapomnieć, że Taki Dzień istnieje. Ostatnio jednym z poważniejszych problemów, jaki zaprząta jej głowę jest to, czy podarować walentynkę swojemu ulubionemu koledze, czy też dać sobie spokój 🙂 . Co do mojej osoby – nie miała takich oporów i od wczoraj wisi u mnie na komputerze podarowana przez nią karteczka samoprzylepna z napisem „I love you” 😀 . Dlaczego tak wcześnie? Jak Ci powiem, że córka zabierała się do ubierania choinki pod koniec października, to już Cię nic nie powinno zdziwić 😉 . Taki temperament.

Walentynki walentynkami, ale nasza miłość do najbliższych nam osób powinna się urzeczywistniać każdego dnia – nie tylko w Walentynki, Dzień Kobiet, Dzień Dziecka czy Jakiś Tam Inny Dzień. Codziennie. Bez względu na to, czy mówimy o miłości do dziecka, do naszej drugiej połowy czy do człowieka w ogóle.

I nie wiem, dlaczego niektórzy twierdzą, że trudno jest zdefiniować miłość. Dla mnie oczywistą jest sprawą, że miłość to dawanie. Dawanie i obdarzanie. Tak jak przejawem asertywności czy zdrowego poczucia własnej wartości jest umiejętność przyjmowania pochwał i krytyki oraz umiejętność brania, tak przejawem miłości jest umiejętność dawania.

1. Kochamy, więc dajemy komuś swój czas, rezygnując przy tym nierzadko z własnych przyjemności.

2. Kochamy, więc dajemy komuś swoją troskę i zainteresowanie – nie udawane, lecz autentyczne.

3. Kochamy, więc dajemy komuś to odczuć. Słowem, gestem, spojrzeniem. Wszystkim naraz. Słowo „kocham” jest bardzo ważne, bo kazać się komuś domyślać, jakie żywimy do niego uczucia, to tak jak kazać komuś zgadywać, który ząb nas dzisiaj boli. Zgadywanki i domyślanki zostawmy sobie na niedzielne zabawy z dziećmi 😉 .

4. Kochamy, więc obdarzamy zaufaniem. Kiedy dziecko lub mąż/żona wróci o innej porze, niż obiecało, zakładamy, że albo miało bardzo ważny powód, albo po prostu w ferworze zajęć zapomniało o obietnicy. To się zdarza każdemu. A jakże często podejrzewamy najgorsze… Dziecko? Ignoruje nasze polecenia! Mąż/Żona? Hm… Tu każdy sobie dopowie 😉

5. Kochamy, więc dajemy drugiej osobie prawo do bycia sobą. Nie oczekujemy ideału na obraz i podobieństwo ideału w naszej głowie, tylko dajemy drugiemu człowiekowi prawo do słabości, do innego zdania, do bycia kimś innym, niż my sami jesteśmy.

6. Kochamy, więc dajemy bliskiej osobie prawo do samostanowienia o sobie. Nawet jeśli mowa o dziecku – możemy mu dać na wielu polach możliwość samodzielnego wyboru i podejmowania własnych decyzji. A już na pewno odnosi się to do naszego współmałżonka.

I tak można by jeszcze wymieniać.

A jakże często jest tak, że mówimy, że kochamy, a jednocześnie przyjmujemy postawę roszczeniową. Mówimy o tym, co nam się należy, czego oczekujemy, czego nam brakuje, czego wymagamy, na co liczymy itd. A tymczasem sprawa jest bardzo prosta.

OTRZYMUJEMY TO, CO SAMI DAJEMY.

Albo inaczej – to co dajemy, zostanie nam oddane. Nierzadko z nawiązką. David Niven określił to w swojej książce „100 sekretów szczęśliwych rodzin” jeszcze inaczej:
„To, co wysyłasz, wraca do ciebie”. Jednym słowem – bumerang 😀

Na koniec chciałabym jeszcze zacytować fragment owej książki:

„Wielu ludzi chciałoby odczuwać w swoich przedsięwzięciach większe wsparcie ze strony rodziny. Czy jeśli chodzi o edukację, czy o jakąkolwiek inną sprawę, niejeden człowiek ma wrażenie, że jest pozostawiony sam sobie, że bliscy nie interesują się jego wysiłkami albo wręcz je lekceważą. Co można zrobić, by w większym stopniu odczuwać wsparcie rodziny? Samemu je okazywać. Odczucie wsparcia ze strony bliskich wzrasta w postępie geometrycznym, kiedy dzielisz się z nimi – uczucie dobra powraca do ciebie; ale kiedy skąpisz, uczucie zła też powraca”.

Aha – i koniecznie przeczytaj jeszcze ten wierszyk, który ostatnio wrzuciłam do serwisu 🙂 .

dziecko i rodzice

Komentarze (0)

Pokolenie eurosierot

styczeń 27, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

„W Domu Dziecka (…) na mamę czeka dwójka kilkuletnich dzieci. Kobieta pojechała pracować na Wyspy. Umówiła się z ojcem dzieci, że po kilku miesiącach do niej dołączą. W listopadzie ojciec wsadził dzieci do samolotu do Londynu, ale mama nie odebrała ich z lotniska. Zajęły się nimi angielskie służby społeczne. Wróciły do kraju i trafiły do domu dziecka.”

To brzmi jak wątek z jakiegoś kiepskiego filmu, w którym dramatyzm akcji ma wywołać u widza określone emocje. U mnie – będę szczera – wywołał łzy. Tylko że to nie jest film. Jest to fragment artykułu w Rzeczpospolitej, która ostatnio poświęca sporo miejsca problemowi dzieci emigrantów, opowiadając historie zaczerpnięte z życia.

Wcześniej słyszałam od znajomych o różnych przypadkach zostawiania dzieci na łaskę (a raczej niełaskę) losu. Na początku traktowałam to jako odosobnione przypadki, zastanawiając się nad tym, jak można zostawić własne dziecko lub dzieci na parę lat w kraju, wyjeżdżając za zarobkiem do odległych zakątków Europy. Zostają pod opieką babci albo najstarszego dziecka z rodzeństwa i muszą sobie radzić. Okazuje się jednak, że nie są to odosobnione przypadki. W wielu szkołach w południowo-wschodnich regionach Polski porzucone dzieci stanowią 10% wszystkich uczniów!

Nie chcę zbyt pochopnie oceniać emigrujących rodziców, bo – żeby to zrobić – musiałabym poznać dokładnie każdy przypadek z osobna – ich sytuację rodzinną, materialną, społeczną. Ale strasznie mi szkoda tych dzieciaków.

Szkoda mi 18-letniego chłopca, na którego barki rodzice zrzucili ciężar opieki nad kilkorgiem młodszego rodzeństwa. To nie jest jeszcze dla niego czas przyjmowania tak ogromnej odpowiedzialności. W tym wieku powinien się jeszcze cieszyć ostatnimi latami w miarę beztroskiego życia, mieć czas na ostateczne ukształtowanie swojej przyszłości, przemyślenie swoich celów, wartości, priorytetów.

Szkoda mi 12-latka, wchodzącego w bardzo trudny dla niego okres dojrzewania, w którym tak bardzo potrzebne jest wsparcie rodzica. W tym okresie chwiejności emocjonalnej, szukania autorytetów, nadmiernego krytycyzmu wobec siebie i innych obecność mamy czy taty daje jakieś poczucie stabilności i punkt odniesienia w gąszczu przeróżnych poglądów i wartości, z jakimi styka się dorastające dziecko.

I bardzo szkoda mi kilkulatka, dla którego długotrwały wyjazd mamy lub/i taty oznacza najczęściej jedno – że rodzice nie kochają go wystarczająco mocno, by z nim zostać lub go zabrać ze sobą. A bywa, że obwinia także siebie – widocznie było niegrzeczne, skoro rodzice go zostawili…

To jest tragedia dla tych dzieci. Żeby to zrozumieć, trzeba odstawić na bok myślenie dorosłego i wejść na chwilę w skórę dziecka.

„Bartek napisał mi esemesa, że strasznie tęskni. Ściska go w brzuchu. Że wyciągnął z szafy moją bluzę, w której chodzę po domu. Kładzie ją na siebie i owija się rękawami, tak jakbym go przytulała. Czuje ciepło i mój zapach, wtedy brzuch przestaje go boleć.”

Każdy z dorosłych ma oczywiście prawo sam podejmować różne decyzje. Prawo do podejmowania decyzji wiąże się zwykle z tym, że musimy potem ponosić konsekwencje własnych wyborów. Tylko że w tym przypadku największe konsekwencje ponosi dziecko. A jego nikt nie pyta o zdanie…

Jakże często bywa też tak, że wyjazd jednego z rodziców lub wyjazd obydwojga doprowadza do rozpadu rodziny. Bo rodzina, żeby istnieć, potrzebuje bliskości. Wspólnego przeżywania tego co dobre, i tego co złe. Związek bliskości nie działa na odległość. Potem dzieją się takie tragedie, jak ta opowiedziana w komentarzu do wpisu „PAS, czyli syndrom Gardnera”. Rodzice wyjeżdżają za granicę, po jakimś czasie dochodzą do wniosku, że już nic ich nie łączy, układają sobie życie na nowo na drugim końcu Europy, a dziadkowie w kraju wyrywają sobie wzajemnie dziecko, bo jedna ze stron obwinia drugą o zaistniałą sytuację.

Gdy czytam takie i podobne historie, to marzy mi się, żeby – jak to czasem w bajkach bywa – rodzice i dzieci zamienili się na jakiś czas rolami. By dorośli obudzili się rano, będąc w skórze swojego dziecka i – powiedzmy przez miesiąc – mogli doświadczać tego, co się dzieje w głowie ich syna czy córki. Żeby mogli postrzegać świat ich oczami, przeżywać podobne emocje, słuchać tego samego głosu wewnętrznego, który kształtuje myśli jego dziecka…

Może takie doświadczenie coś by zmieniło…

Komentarze (2)