Właściwie nie miałam w planach kontynuowania tematu ojcostwa, bo w końcu świat nie kręci się wokół samych tatusiów 😉 . Jednak w międzyczasie sięgnęłam po książkę znanego w Polsce psychoterapeuty – Wojciecha Eichelbergera, którego nazwisko przewinęło się także w Wyborczej przy okazji wspomnianej przeze mnie akcji „Powrót taty”. Książka ta – „Zdradzony przez ojca” – tak mnie poruszyła, że po prostu nie wytrzymam i muszę wtrącić o niej swoje trzy grosze. Poruszyła mnie nie w tym sensie, że wycisnęła łzy wzruszenia, tylko wywołała bóle głowy, trudności z zaśnięciem, ścisk w żołądku, odruchy wymiotne i generalnie wszystko co najgorsze 😉 . Jednym słowem kac psychiczny, który mi – osobie bardzo pogodnej – przydarza się naprawdę rzadko.

Sam autor podaje, że motywacją do napisania tej książki była chęć przyjścia z pomocą mężczyznom (jego samego nie wyłączając) i książka ma wyjaśnić przyczyny zagubienia mężczyzn w dzisiejszym świecie, a najważniejszą z nich jest załamanie procesu przekazu pozytywnego wzorca męskości pomiędzy ojcem i synem. Założenie niby szczytne, ale po pierwsze – owe wyjaśnienia sprowadzają się do przedstawienia w książce iluś tam czarnych scenariuszy rodzinnych (zamiast „czarnych” powinnam chyba użyć „makabrycznych”), a sposób ich przedstawienia sprawia wrażenie, jakby to była cała i jedyna prawda o świecie. Jednym słowem rzeczywistość w krzywym zwierciadle, albo jakiś zmutowany świat.

Po drugie, kiedy czytelnik już przejdzie przez te wszystkie negatywne wzorce i odkrywa (prawdopodobnie) dlaczego jest dziś takim kiepskim mężczyzną lub takim kiepskim ojcem (nie mówiąc już o tym, że ja – jako samotna matka – „odkrywam”, jak beznadziejnie fatalnym rodzicem jestem dla swojego syna) – gdy już przejdziemy przez całe to psychiczne bagienko – autor zostawia nas nagle samym sobie. Bo książka się w tym miejscu kończy. To tak, jakby wrzucić kogoś do głębokiego dołu z fekaliami, powiedzieć mu: „Źle się tam czujesz? To normalne w twojej sytuacji.” – i spokojnie odejść, zostawiając nieboraka w tym hm… stanie zanurzenia 😉 .

Ja nie twierdzę, że świat przedstawiony przez Eichelbergera jest nieprawdziwy. Ale irytuje mnie to, że pewien wycinek rzeczywistości jest przedstawiany jako cała o niej prawda. Irytuje mnie cynizm bijący z jej treści, co moim zdaniem potwierdza to, że autor traktuje tę książkę głównie jako autoterapię (czego zresztą nie ukrywa), natomiast niekoniecznie chce pomóc innym. Choćby taki fragment:

„Ojcowie chcą mieć synów, więc gdy brzuch przyszłej matki choć trochę urośnie, niecierpliwie domagają się badania USG, żeby na ekranie monitora zobaczyć, co też ich dziecko ma między nogami. Wybucha wielka radość, gdy okazuje się, że narodzi się chłopiec. Prawdę mówiąc, nie wiadomo, dlaczego ta radość wybucha. Ojcowie powinni przecież wiedzieć, że życie mężczyzny nie jest sielanką. Mimo to cieszą się – z przyzwyczajenia czy z nawyku.”

Nie wiem, czy to mnie miało rozśmieszyć, czy wzbudzić współczucie dla autora – mężczyzny.

Kim jest dla Eichelbergera ojciec? To człowiek, na którym ciąży klątwa pokoleń. Bo zdradził go jego ojciec, którego też zdradził jego ojciec, którego też zdradził jego ojciec. I tak moglibyśmy dojść do Adama i Ewy 😉 . Zdradził, to znaczy był nieobecny w życiu syna, bo odszedł od jego matki, albo uciekł w pracę, albo był pantoflarzem- ciamajdą i poddał się dominacji żony.

Zdradzony przez ojca syn zostaje „rzucony w objęcia matki” (czytaj: rzucony na pożarcie, a właściwie na kastrację 😉 ). Jest to na ogół samotna matka, która w oczach Eichelbergera jest z natury rzeczy ” przemęczona, zniecierpliwiona, rozżalona. Robi co może, żeby jak najsilniej związać ze sobą syna(…). Nosi pokłady gniewu, który dotyczy ojca, ale który pod jego nieobecność łatwo przelewa się na dziecko”. Mało tego – „matka, świadoma przemijania, nie licząc już na spotkanie nowego partnera, zaczyna pokładać w synu nadzieję, że stanie się on w jej życiu zastępczym mężczyzną, opiekunem i oparciem”. Jeśli chcesz znać dalszą część tego scenariusza lub inne jego wersje – znajdziesz je w książce. Choć – jeśli jesteś osobą łatwo popadającą w depresje – to osobiście odradzam zagłębianie się w dalsze treści…

Boże jedyny – czego ja się nie dowiedziałam o sobie po przeczytaniu tej książki… O sobie i dwóch milionach innych kobiet, bo ponoć tyle jest samotnych matek (jedna czwarta polskich rodzin). Jak dodamy do tego rodziny całe, ale patologiczne (ojciec alkoholik albo stosujący przemoc fizyczną albo jeszcze inne anomalie), jak również całe, ale ojciec pracoholik lub całe, ale ojciec ciamajda, lub całe ale ojciec kobieciarz – no to rzeczywiście obraz nakreślony przez Eichelbergera jest porażający. I to wszystko oczywiście przez to, że dzisiejsi ojcowie zostali zdradzeni przez swoich ojców – też nieobecnych fizycznie lub uzależnionych od alkoholu, agresji czy kobiet… a matki nie są w stanie wychować chłopca na zdrowego psychicznie mężczyznę, bo – jak to autor określa – psychicznie go kastrują.

Taaa… klątwa pokoleń… Ja mam tylko jedno pytanie – gdzie jest w tym wszystkim miejsce na uznanie faktu, że człowiek jest istotą myślącą? Że nie jest ani źle zaprogramowanym robotem, ani zwierzęciem kierowanym jedynie przez instynkty? Że ma umiejętność odróżniania dobra od zła? Że ma często chęć rozwijania się, stawania się lepszym, zdobywania wiedzy, by nie popełniać w życiu zbyt wielu błędów? Gdzie jest w tym wszystkim miejsce na odpowiedzialność człowieka za własne czyny?

Owszem – dzieciństwo może wyjaśniać, dlaczego mamy problemy z tym czy z tamtym. Ale przede wszystkim powinniśmy się zająć szukaniem rozwiązań. Szukaniem wzorców, pracą nad sobą. Czytając tę książkę, liczyłam na to, że przynajmniej na końcu autor poda jakąś wskazówkę – co robić, by te negatywne wzorce przełamać? Doszłam z trudem do ostatniego rozdziału „Jak pomóc synowi” i tam kilka zdań o tym, że ojciec powinien być obecny w życiu syna. To właściwie wszystko. Nic na temat tego, co ma zrobić dorosły już syn, który stał się ojcem i chciałby sobie poradzić ze swoim przygniatającym bagażem doświadczeń z dzieciństwa. Nie mówiąc już o chłopcach, którzy teraz – chcąc nie chcąc – są wychowywani bez ojca. Dla nich według Eichelbergera nie ma zdaje się już żadnego ratunku…

A ja nie wierzę w klątwę pokoleń. Wierzę w człowieka i jego wolę podejmowania wysiłku, by stawać się lepszym człowiekiem. Naiwność? Być może. Ale dzięki tej „naiwności” życie jest dla mnie cudownym przeżyciem i żadne doświadczenia dzieciństwa tego nie zmienią. Bo wiem, że kształt mojego życia i jakość mojego rodzicielstwa zależy tylko i wyłącznie ode mnie.

okładka

Komentarze (25)

I nie mam tu na myśli biologicznego ojca. Tylko Tatę. Przez duże T.

Ostatnio Gazeta Wyborcza zamieszcza cykl artykułów pod nazwą „Powrót taty”. Są to listy do ojców, napisane przez dziennikarzy i przez czytelników. Listy, które nie trafiły do adresata, a w których znalazło się wszystko to, co dorosłe dzieci chciałyby powiedzieć swoim ojcom. Padają tam niewypowiedziane nigdy wcześniej słowa – pełne bólu, żalu, cierpienia, czasem wręcz pogardy i nienawiści. Są to przejmujące listy dorosłych ludzi, w których dzieciństwie zabrakło prawdziwego ojca, mimo że fizycznie w rodzinie istniał.

Czy tak dużo trzeba, żeby być tatą?

Nam, kobietom, jest podobno łatwiej, bo mamy tak zwany instynkt macierzyński. On nas wypełnia miłością do dziecka, on sprawia, że dobro dziecka stawiamy na pierwszym miejscu.

W przypadku ojców jest trochę inaczej. Miłość ojcowska rozwija się dopiero od momentu przyjścia dziecka na świat i dojrzewa w pierwszych latach jego życia. Ale żeby tak się stało, musi być spełniony jeden warunek – tata powinien uczestniczyć w życiu synka czy córeczki od samego początku. I w tych chwilach, kiedy jest fajnie i w tych, kiedy ma się już wszystkiego dosyć. Miłość rozwija się poprzez wspólne obcowanie, zainteresowanie, troskę, pokonywanie własnych słabości i naukę cierpliwości. Jeśli w tym okresie tata jest nieobecny, bo woli uciekać od odpowiedzialności w pracę, to moim zdaniem bezpowrotnie traci możliwość nawiązania prawdziwie głębokiej więzi z dzieckiem.

Czy tak dużo trzeba, żeby być tatą?

Miłość – niby prosta sprawa. A jednak trzeba się jej uczyć. Tak, tak – uczyć, jak tabliczki mnożenia 😉 . Ci, co mieli szczęście mieć kochających i troskliwych rodziców, uczyli się miłości w dzieciństwie, niejako automatycznie wchłaniając dobre wzorce. Ale co z tymi, którzy wynieśli z dzieciństwa tylko strach, uczucie poniżenia, poczucie, że nikt się nimi nie interesował? Wielu dorosłych ludzi przyznaje otwarcie, że czują się emocjonalnymi kalekami. Ale to nie znaczy, że są na straconej pozycji. Bo miłości można i trzeba się uczyć. Przeszłość zostawmy w spokoju – jej nie można zmienić. Ale na teraźniejszość i przyszłość mamy olbrzymi wpływ. To tylko kwestia podjęcia odpowiedniej decyzji i konsekwentnej pracy nad sobą.

Tak niewiele trzeba, żeby być tatą.

Nie masz wzorca w dzieciństwie? To po prostu rozejrzyj się dookoła. Może zauważysz tatusia idącego z małym berbeciem w nosidełku. Albo innego tatusia, który spaceruje z kilkulatkiem po parku i odpowiada cierpliwie na wszystkie jego pytania. Albo tatusia, który siedzi na zebraniu z rodzicami i angażuje się w temat szkolnej wycieczki. Albo tatusia, który stoi z dzieckiem przy przejściu dla pieszych i z powagą wyjaśnia, jak korzystać ze świateł. Albo tatusia, który pyta synka przed półką sklepową, które batoniki będą lepsze na jego przyjęcie urodzinowe. A może usłyszymy jak inne dziecko zdradzi nieopatrznie, że nie bardzo wiedziało, jak zrobić zadanie, ale na szczęście tata pomógł…

Tak niewiele trzeba, żeby być tatą.

Mojemu synowi nie jestem w stanie zastąpić taty. Ale mogę zrobić jedno – wychować go na człowieka odpowiedzialnego. Takiego, który będzie wiedział, że to, jakim jest synem, uczniem, kolegą, pracownikiem, ojcem, człowiekiem – zależy tylko od niego. I że nie musi być doskonały w tym, co robi. Wystarczy, że dziś będzie maleńką odrobinę lepszy niż wczoraj, a jutro będzie maleńką odrobinę lepszy niż dziś 😉 .

I chcę, żeby wiedział, że nie będzie doskonałym ojcem. Ale na pewno będzie wspaniałym tatą.

Bo niewiele trzeba, żeby być Tatą. Tatą przez duże T.

tata

Komentarze (2)

Bo dzieciom potrzebny jest doping

październik 3, 2007 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Wakacje pozostały już tylko wspomnieniem i najwyższy czas wziąć się ostro do roboty. To znaczy – chciałam powiedzieć – do nauki 🙂 . Skończyła się laba – i to nie tylko dla naszych pociech, ale też i dla nas – rodziców.

Bo z dziećmi – to jak ze sportowcami. Trzeba ich stale dopingować. Nie ma rodzicielskiego dopingu – nie ma motywacji. Możemy dzieciom nie wiem jak długo i jak wiele razy powtarzać, że od ich sumiennego podejścia do obowiązków DZIŚ zależą ich osiągnięcia JUTRO. To dla dzieci raczej czysta abstrakcja. Mówić o tym – owszem, trzeba, ale dodatkowy doping jest niezbędny 😉 .

Prawda jest taka, że w wieku do ok.12 lat dzieci uczą się głównie DLA RODZICÓW. Jeśli widzą, że ich osiągnięcia interesują tatę i mamę, jeśli rodzice okazują im dumę i radość z dobrych ocen oraz autentyczną troskę i chęć pomocy w przypadku słabszych stopni – wtedy dziecko zrobi bardzo wiele, by zadowolić rodzica. Dziecko jest spragnione pochwał, uznania, docenienia. My dorośli też jesteśmy tego spragnieni, tyle tylko, że to skrzętnie ukrywamy. Dzieci są na szczęście bardziej spontaniczne.

Towarzysząc swoim dzieciom w szkolnych zmaganiach, zauważyłam jeszcze jedną rzecz. Być może Ty także. Zainteresowanie wynikami to jedna sprawa, ale kolejna – równie ważna – to fizyczne uczestniczenie w procesie nauki w domu (bo w szkole – to już z natury rzeczy niemożliwe 😉 ). Szczególnie jest to istotne u dzieci w klasach 1-3. O ileż chętniej dziecko uczy się wierszyka, gdy powtarza strofki wspólnie z mamą. O ileż chętniej robi działania arytmetyczne, gdy obok siedzi tata i pokazuje, jak można sobie pomóc rysunkiem lub innymi „sprytnymi metodami”. Jeśli rodzice robią to z uśmiechem, nie szczędząc słów pochwał i zachęty, w dziecku rodzi się niesamowity zapał. Widzę sama jaka jest różnica w motywacji córki, gdy zadaję jej jakieś ćwiczonko do zrobienia i sama zajmuję się swoimi sprawami, a jak to wygląda, gdy siadam z nią przy stole i i to samo zadanie robimy wspólnie. To znaczy ona robi, a ja siedzę, uśmiecham się i chwalę ją, jak to jej świetnie idzie 😉 . Tego się w ogóle nie da porównać.

Jest oczywiście jeden problem – wszyscy jesteśmy zapracowani, wracamy późno do domu i nie mamy siły na to, by uczyć się z dzieckiem wierszyka czy robić z nim jakieś trywialne ćwiczenia. Nie zapominajmy jednak, że czas poświęcony dziecku to inwestycja. Inwestując swoje pieniądze, musimy zrezygnować z zaspokojenia jakichś zachcianek czy potrzeb, by móc odłożyć odpowiednie sumy i w przyszłości cieszyć się zyskami. Inwestując swój czas w naukę i wychowanie dziecka, także musimy czasem zrezygnować z drobnych przyjemności – obejrzenia filmu w telewizji, spotkania z przyjaciółmi, poczytania książki. Po to, by kiedyś być dumnym ze swojego dorosłego już dziecka. Tak, tak – już teraz, gdy tak siedzi z językiem na wierzchu, kreśląc w skupieniu koślawe literki, ważą się jego przyszłe losy 🙂 .

Jak znaleźć czas dla dziecka? Trzeba przejrzeć swój plan dnia i zastanowić się, które z czynności nie są zbyt ważne, z których możemy zrezygnować, by uzbierać godzinkę lub dwie na naukę z pociechą. Moim zdaniem ze spokojem można pominąć ścieranie kurzy czy porządki w szafach – to da się zrobić w weekend. Jak nie ten, to następny 😉 . Mozemy też pominąć oglądanie wiadomości w TV – wystarczy poczytać rano gazetę w drodze do pracy lub – jeśli jeździsz samochodem – posłuchać wiadomości w radiu. Drobnymi pracami domowymi trzeba sie dzielić z dziećmi – o zmycie naczyń czy zamiecenie pokoju można z czystym sumieniem poprosić syna czy córkę. Jeśli odmówisz przyjaciółce czy znajomemu wspólnego spotkania czy zrezygnujesz z obejrzenia kolejnego odcinka serialu, który tak namiętnie oglądasz – świat się naprawdę nie zawali 😉 .

Warto tak zorganizować swój czas, by jak najpełniej uczestniczyć w życiu dziecka. I da się to zrobić. Trzeba tylko chcieć.

dziecko z mamą

Komentarze (2)

Jeszcze parę słów o córeczkach

sierpień 7, 2007 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Przeprowadzono kiedyś pewne doświadczenie. Grupę niemowlaków obu płci ubrano w niebieskie i różowe ubranka, a ojców poproszono, by opisali owe dzieciaczki. Co się okazało? Maluszki w różowych ubrankach zostały opisane jako delikatne, śliczne i słodkie, natomiast te w niebieskich śpioszkach jako silne i bystre. Co ciekawe, dzieci były ubrane losowo, tak więc w obu grupach znajdowały się zarówno dziewczynki jak i chłopcy. To daje nam pewien obraz tego, … co tatusiowie myślą o różowych ubrankach 😉 . A tak na poważnie – pamiętajmy o tym, że sposób postrzegania przez nas dziecka wpływa na nasze zachowania. Rzutujemy na dziecko własne przekonania i oczekiwania, które ono bezwiednie może realizować, co niekoniecznie jest dla niego dobre.

Wychowując dziewczynkę, trzeba szczególnie zadbać o to, by się dobrze czuła sama ze sobą. By wiedziała, że jest ważna i wartościowa, bez względu na to, jak wygląda, jakie ma zdolności, jak sobie radzi w różnych sytuacjach. Chcemy przecież, by wyrosła z niej kobieta silna, asertywna, żyjąca w pełnej harmonii z samą sobą. Warto w tym celu zrewidować własne poglądy na temat tego, co to znaczy „grzeczna” dziewczynka.

Moja córka ma akurat dość silną osobowość, wie czego chce, często „rządzi się” i próbuje dyrygować starszym bratem, potrafi też ostro wyrazić swój sprzeciw. I ja się z tego cieszę. Oczywiście nie pozwalam jej na wszystko, co tylko zechce, ale temperuję ją raczej bardzo delikatnie i tylko wtedy, gdy uznam to za konieczne.

Każda dziewczynka musi wiedzieć, że ma prawo powiedzieć nie. Ma prawo wyrazić własne zdanie. Kształtując jej własne poczucie wartości, masz szansę uchronić ją przed strachem, kompleksami czy poniżeniem w przyszłości.

Czy wiesz, że istnieje coś takiego, jak syndrom ofiary? Kiedyś w pewnym doświadczeniu poproszono kilkunastu więźniów o wskazanie w grupie przechodniów osób, które wybraliby na swoje ofiary. Każdy z przestępców wybierał samodzielnie, nie wiedząc, kogo wybrali pozostali, a jednak okazało się, że wszyscy wskazali te same osoby… Ofiarami napaści są bowiem najczęściej osoby zalęknione, niepewne, chodzące ze wzrokiem wbitym w ziemię. Zadbajmy więc o to, by nasze małe kobietki miały w sobie odwagę i pewność siebie. Tej odwagi nie będą miały, jeśli – jako rodzic – będziesz wobec córki nadopiekuńczy lub też będziesz tłamsić u niej przejawy niezależności i buntu.

O tym, jak rozwijać w dziecku wiarę w siebie pisałam sporo w „ABC Mądrego Rodzica – Droga do sukcesu”. Także we wspomnianej wcześniej przeze mnie książce
„Wychowywanie dziewcząt”
znajdziesz wiele informacji na ten temat. W największym skrócie sprowadza się to do następujących wskazówek:

  1. nie ograniczaj, a raczej zachęcaj
  2. daj prawo do wyrażania uczuć
  3. naucz radzić sobie z lękiem
  4. pozwól na samodzielność i popełnianie błędów
  5. kochaj bezwarunkowo

Szczególnie to ostatnie jest BARDZO ważne. Kobieta, która w dzieciństwie nie doświadczyła miłości obojga rodziców, ma bardzo zaniżone poczucie wartości. Nie czuje się warta miłości, więc będzie przez całe życie godziła się nieświadomie z rolą ofiary. Uzna po prostu, że nie zasługuje na nic lepszego. Przytulajmy więc często nasze córki i nie limitujmy im okazywania naszej matczynej czy ojcowskiej miłości.

A tatusiowie niech spróbują zapomnieć o tym, że ich skarby w różowych ubrankach są słodkie i urocze. Niech pograją z nimi czasem w piłkę, połażą po drzewach, porozwiązują łamigłówki logiczne i pobudują imponujące konstrukcje z klocków. Nagrodą w przyszłości będzie duma ze wspaniałych osiągnięć córki – zarówno w życiu prywatnym, jak i na polu zawodowym.

Komentarze (2)

Wychowywanie dziewcząt

lipiec 24, 2007 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Pisałam jakiś czas temu o specyfice wychowywania chłopców i czas najwyższy, żeby dla równowagi napisać co nieco o dziewczynkach. Sięgnęłam z ciekawości po książkę Giseli Preuschoff zatytułowaną „Wychowywanie dziewcząt”, która zgodnie ze swoim podtytułem miała wyjaśnić, „dlaczego dziewczynki różnią sie od chłopców i jak pomóc im wyrosnąć na szczęśliwe i silne kobiety”.

Muszę przyznać, że pierwsze moje zetknięcie z tą książką nie było zbyt udane i po pierwszych kilkudziesięciu stronach rozczarowana odłożyłam ją na półkę. Dlaczego? Nie dlatego, że była nudna. Ani też nie dlatego, że głosiła coś, z czym się nie zgadzałam. Nie, to nie to. Po prostu spodziewałam się solidnej porcji wiedzy na temat „małych kobietek”, a tymczasem wiele podanych tam informacji o dziewczynkach byłoby tak samo prawdziwych, gdyby zamiast słowa „dziewczynka” użyć „chłopiec” czy po prostu „dziecko”. Wystarczy spojrzeć na poniższe cytaty zaczerpnięte z tejże książki:

„Jeśli akceptujesz córkę taką, jaka jest, opiekujesz się nią odpowiedzialnie, sprawiasz, że czuje się zupełnie bezpieczna i często ją przytulasz, dajesz jej solidną podstawę, która pozwala jej prawidłowo się rozwijać.”

albo

„Małe dziewczynki, które od początku mają oboje rodziców,szybko się uczą różnych wzorców relacji międzyludzkich i inaczej odbierają więzi z różnymi osobami. Dzięki temu łatwiej sie odnajdują w nowych sytuacjach: dysponują większym repertuarem reakcji niż dzieci, którymi opiekuje sie tylko jedno z rodziców”.

i jeszcze jeden przykład

„Rozmowa z córeczką i słuchanie jej jest najlepszym sposobem na rozwijanie jej zdolności językowych.”

Wszystkie te zdania są przecież prawdziwe nie tylko o dziewczynkach, ale o dzieciach w ogóle. I z takim mniej więcej wnioskiem przerwałam czytanie tej publikacji.

Należę jednak do osób, które czują się nieswojo, nie doczytawszy książki do końca, więc po jakimś czasie wróciłam do lektury 🙂 . Już bez żadnego nastawienia – ot tak, żeby po prostu poznać punkt widzenia autorki na wychowanie nie tylko dziewcząt, ale dzieci w ogóle. I dobrze zrobiłam, bo książkę czytało się naprawdę nieźle i wbrew pozorom, co nieco o naturze dziewczynek się dowiedziałam. Część informacji potwierdzała to, co obserwowałam u swojej córki, a część stanowiła dla mnie nowość.

Autorka zauważyła na przykład bardzo ciekawą rzecz. I rzeczywiście, gdy się nad tym dłużej zastanowiłam, to przyznałam jej rację. Otóż kiedy dziewczynki dostają dobre stopnie, zwykle chwali się u nich nie zdolności, tylko pracowitość. O chłopcu zazwyczaj mówimy, że jest inteligentny, bystry, wszechstronnie uzdolniony. A o dziewczynce? Pracowita, systematyczna, staranna. Czy zauważasz różnicę? Czy taka dziewczynka, której sukcesy przypisuje się pracowitości, systematyczności i staranności, uwierzy w przyszłości, że jest w stanie być przedsiębiorcza, kreatywna, zdolna rozwiązywać najtrudniejsze nawet problemy?

Ja w każdym bądź razie będę uważała na to, co mówię do córki. A do tematu wychowywania dziewcząt wrócę jeszcze następnym razem.

Wychowywanie dziewcząt

Komentarze (3)

Czego życzę dzieciom

maj 31, 2007 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Ledwo minął Dzień Matki, a tu już kolejna okazja do składania życzeń, czyli Dzień Dziecka 😀 . Ale to dobrze – składajmy sobie dobre życzenia jak najczęściej. Wypowiedziane szczerze i życzliwie, są one przecież dla nas źródłem pozytywnej i wspierającej energii.

Ja dla wszystkich dzieci mam dłuuuuuugą listę życzeń – pewnie by mi miejsca na blogu nie starczyło 😉 . Wymienię więc tylko te najważniejsze. Życzę każdemu dziecku:

  • by miało kogoś naprawdę bliskiego, dla kogo będzie rzeczywiście WAŻNE
  • by jak najczęściej słyszało od mamy i taty: „Kocham Cię synku/córeczko” – także wtedy, gdy nie zachowuje się wzorowo 😉
  • by dostawało od rodziców całusy bez żadnych limitów i by mogło się do nich tulić kiedy tylko ma na to ochotę
  • by w trudnych dla siebie momentach mogło zawsze usłyszeć:
    „Rozumiem, co czujesz synku/córeczko”
  • by dorośli chcieli i potrafili dostrzec w nim talenty i uzdolnienia i pomogli mu je rozwijać
  • by nie bało się marzyć, by z ufnością i śmiałością te marzenia realizowało
  • by wierzyło, że może dokonać wspaniałych rzeczy i by mu nikt tej wiary nie odbierał
  • by miało jak najwięcej powodów do uśmiechu i szczerej, płynącej z serca radości
  • by miało w pobliżu kogoś, kto nauczy je radzić sobie ze smutkiem, złością, rozczarowaniem i innymi przykrymi emocjami, które – czy tego chcemy czy nie – są w naszym życiu częstym gościem
  • by wyrosło na człowieka, który kiedyś będzie mógł o sobie powiedzieć:
    „Jestem naprawdę szczęśliwy”.

Tego wszystkiego życzę wszystkim dzieciaczkom – tym mniejszym, tym większym i także tym, które mają już naście lat i nie pozwalają nazywać się dziećmi 😉 .

miś

Komentarze (2)

Dzień Matki

maj 26, 2007 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Kochana Mamo,

Życzę Ci, żebyś umiała kochać SIEBIE tak samo, jak kochasz innych. Żebyś nauczyła się poświęcać SOBIE tyle samo czasu, ile poświęcasz go innym. Żebyś umiała znaleźć równowagę między zaangażowaniem w sprawy swoich bliskich a troską o SIEBIE.

Jesteś tak samo ważna, jak Twoje dzieci, Twoi rodzice, Twój mąż. Ważne są także TWOJE potrzeby i TWOJE pragnienia. Ty także masz prawo do realizowania SWOICH marzeń.

Życzę Ci, żebyś pamiętała o tym wszystkim w gąszczu codziennych radości i trosk.

kwiaty

Komentarze (1)

Ostatnio, przeglądając prasę, natrafiłam na wzmiankę o dziewczynce, która leży w szpitalu, walcząc o życie. Zemdlała w szkole, a zaniepokojeni nauczyciele wezwali pogotowie. Okazało się, że uczennica… przedawkowała heroinę.

Dla mnie to był podwójny szok. Po pierwsze, byłam zdumiona, że dzieci mają do czynienia z tymi najcięższymi narkotykami. Po drugie, gdy dowiedziałam się, że dziewczynka ma 12 lat, poczułam coś, co trudno opisać słowami.

Przecież mój syn jest dokładnie w tym samym wieku…

Często jest tak, że czytamy tego typu newsy i myślimy sobie: jak dobrze, że mnie ten problem nie dotyczy. Ktoś ma problem, ale nie ja. Moje dziecko? Nie, to niemożliwe.

Tylko że ojciec tej dziewczynki myślał dokładnie tak samo. Dziewczynka jest dobrą uczennicą, nie było z nią nigdy problemów. Podjęto śledztwo, by sprawdzić, czy nie zażyła narkotyku przez przypadek. Może ktoś dodał do jedzenia lub picia. Badania jednak wykazały, że dziecko ma uszkodzone płuca, co wskazywałoby na palenie heroiny i to przez jakiś dłuższy czas.

Dla tej dziewczynki i jej rodziny to wielka tragedia.Dla innych rodziców powinna to być przestroga.

Według doniesień portalu Onet.pl, najnowsze badania wykazują, że eksperymentowanie z marihuaną bądź haszyszem ma za sobą prawie co piąty piętnastolatek. Niecały jeden procent badanych młodych Polaków przyznaje się, że próbowało marihuany już w wieku 12 lat. Natomiast ponad dwa procent mając 13 lat. W przypadku piętnastolatków odsetek ten wzrasta już czterokrotnie. To są suche liczby, za którymi kryją się jednak olbrzymie ludzkie tragedie.

Bądźmy czujni. Narkotyki to nie jest już problem, który ma ktoś tam, gdzieś tam. Ten problem dotyczy nas wszystkich. Obserwujmy swoje dzieci, rozmawiajmy z nimi jak najczęściej.
I nie chodzi o to, by im robic pogadankę o narkotykach, gdy przerazi nas jakiś artykuł w gazecie. Rozmawiajmy codziennie, o wszystkim. Tylko wtedy będziemy mogli powiedzieć, że znamy swoje dziecko. Tylko wtedy będziemy mogli dostrzec coś niepokojącego.

Narkomania to choroba braku. Ma swój początek w dzieciństwie i niekoniecznie dotyczy dzieci zaniedbanych. Przyczyną może być brak miłości i poczucia bezpieczeństwa. Ale może to być również – występujący w rodzinach nadopiekuńczych – brak wolności, możliwości samodzielnego decydowania o sobie. Dlatego problem eksperymentowania z narkotykami pojawia się zarówno w rodzinach biednych, jak i bogatych. Tam, gdzie brakuje miłości, jak i tam, gdzie jest jej pod dostatkiem.

Powiedziałam synowi o tym artykule. Nie mówiłam mu, co ma robić, a czego nie. Powiedziałam tylko, jakie uczucia wzbudziła we mnie cała ta sprawa.

Wspólne rozmowy o uczuciach swoich i uczuciach dzieci, o naszych emocjach, naszych przemyśleniach są znacznie cenniejsze, niż wydawanie nakazów i zakazów.

Po prostu bądźmy czujni.

Komentarze (11)

Zgodnie z zapowiedzią wracam do tego tematu. Uznałam jednak, że jest on na tyle ważny i obszerny (nawet, gdy chce się powiedzieć rzeczy najważniejsze), że umieściłam go w dziale „Artykuły”. Jeśli u Ciebie w domu lub u kogoś z Twoich bliskich jest taki problem, zachęcam Cię, byś do tego artykułu zajrzał. Ujęłam tam w pigułce wszystko to, co wydaje się być najbardziej istotne.

Pamiętaj – nie ma sytuacji bez wyjścia. Możesz pomóc dziecku wyrosnąć na szczęśliwego człowieka bez względu na to, w jakiej sytuacji się teraz znajdujesz. Zacznij od przeczytania artykułu „Dzieci w rodzinie z problemem alkoholowym”.

Komentarze (4)

Choroba inna, niż wszystkie

maj 2, 2007 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Czy wiesz, że alkoholikiem może być człowiek, który nie pije od 20 lat? Albo ktoś, kto się upija tylko kilka razy do roku, a przez pozostałe dni wydaje się być przykładnym mężem/żoną? Alkoholizm to choroba, o której wiedza w społeczeństwie jest bardzo niska, dlatego jest tak trudna do wykrycia i wyleczenia. Prawdę mówiąc trudno tu nawet mówić o wyleczeniu, bo alkoholikiem się już jest przez całe życie. Ale można z tą chorobą normalnie żyć, jeśli osoba chora przyzna się sama przed sobą do swojego uzależnienia i będzie dalej postępować według określonych wskazówek.

Rodziny, które mają do czynienia z alkoholikiem i starają mu się pomóc wyjść z nałogu, a nie zdobyły wiedzy na temat tej choroby, najczęściej owszem, pomagają, tylko że nie osobie chorej, a chorobie – rozwinąć się do rozmiarów, które są już trudne do zniesienia. Dlatego w mojej ocenie, jest to jedna z najbardziej perfidnych chorób (o ile choroba może być perfidna ;-)). Po pierwsze dlatego, że sam alkoholik zaprzecza, że nim jest (a często i rodzina go broni, mówiąc, że „tylko” czasami się upija), a przyznasz, że trudno leczyć coś, jeśli się uważa, że tego nie ma. Po drugie, gdy rodzina w końcu zauważy, że picie JEST problemem, to – nie zdobywszy odpowiedniej wiedzy – robi wszystko, żeby sytuację pogorszyć. Nieświadomie i mając dobre intencje – ale to nie zmienia faktu, że pomagają chorobie się rozwinąć.

Jest to temat rzeka i nie sposób załatwić go jednym wpisem w blogu. Jeśli jednak choć raz przemknęła Ci przez głowę myśl, że małżonek czasami przesadza z piciem, to nawet jeśli według Twojej oceny to nie jest jeszcze nałóg, to poczytaj trochę na temat alkoholizmu. Pamiętaj, ze jednym z podstawowych objawów tej choroby jest to, że zarówno sam alkoholik, jak i jego najbliżsi ZAPRZECZAJĄ, jakoby istniał jakiś problem. I miej świadomość tego, że alkoholizm nie jest równoznaczny z noszeniem denaturatu w kieszeni, upijaniem się na umór i spaniem pod mostem w brudnych ciuchach i tygodniowym zaroście na twarzy. Alkoholikiem może równie dobrze być na przykład lekarz, który rano czysty i pachnący przychodzi do pracy i sprawia wrażenie wzorowego pracownika (a przynajmniej jest tak w początkowych stadiach choroby lub na etapie jej leczenia, kiedy chory utrzymuje abstynencję).

Gdzie zdobyć taką wiedzę? Po prostu poczytać. Osobiście polecam te książki:

Janet G. Woititz „Małżeństwo na lodzie”
Melody Beattie „Koniec współuzależnienia”

Możesz również przejść się do przychodni terapii uzależnień i tam porozmawiać z terapeutą. Gdy powiesz mu o swoich wątpliwościach, dowiesz się, czy problem już istnieje i jak postępować. Tam też nabędziesz bezpłatne broszurki, które dadzą Ci podstawową wiedzę na temat tej choroby. Jeśli natomiast nie masz już wątpliwości, bo picie małżonka rujnuje zdrowie psychiczne, emocjonalne i finansowe twojej rodziny, koniecznie (naprawdę – KONIECZNIE) poszukaj w swoim mieście grupy wsparcia AL-ANON. Informacje o tym, gdzie taka grupa działa, uzyskasz właśnie w przychodni uzależnień, albo dzwoniąc na numer telefonu zaufania AA – numer taki znajdziesz w książce telefonicznej.

Nie będę pisać, że w takiej rodzinie najbardziej cierpi dziecko, bo cierpią wszyscy i trudno jest oceniać, kto bardziej, a kto mniej. Tylko że dziecko jest właściwie bezbronne, nie może i nie potrafi zrobić nic, by sobie pomóc. A to, co się dzieje w rodzinie dotkniętej alkoholizmem, ma przecież przerażająco destrukcyjny wpływ na jego psychikę i życie emocjonalne. I rzutuje na jego całe przyszłe życie.

Ty natomiast możesz zrobić bardzo wiele. Możesz pomóc sobie i swojemu dziecku. Pośrednio także osobie chorej, jeśli… przestaniesz jej pomagać. Brzmi paradoksalnie? A mówiłam, że to perfidna choroba ;-). Żeby pomóc sobie i dziecku, przede wszystkim zdobądź wiedzę o tej chorobie. I postępuj według otrzymanych wskazówek, nawet jeśli wydadzą Ci się dziwne, bezsensowne lub nieadekwatne do Twojej sytuacji.

Następnym razem napiszę o tym, jak postępować z dzieckiem w przypadku, gdy Twój mąż czy Twoja żona pije. Co robić, by zminimalizować negatywny wpływ tej choroby na zdrowie psychiczne dziecka.

Teraz tylko podkreślę jeszcze raz: jeśli masz jakiekolwiek podejrzenia, że ktoś z Twoich bliskich ma problem z nadużywaniem alkoholu (Twój małżonek, rodzic, nastoletnie dziecko lub Ty sam) ZDOBĄDŹ WIEDZʘ o chorobie. To pomoże Ci uniknąć wielu błędów i uratować to, co jest jeszcze do uratowania.

Skąd to wiem? Bo sama przez to przeszłam. Życie jest najlepszym nauczycielem.

Komentarze (0)