Właściwie nie miałam w planach kontynuowania tematu ojcostwa, bo w końcu świat nie kręci się wokół samych tatusiów 😉 . Jednak w międzyczasie sięgnęłam po książkę znanego w Polsce psychoterapeuty – Wojciecha Eichelbergera, którego nazwisko przewinęło się także w Wyborczej przy okazji wspomnianej przeze mnie akcji „Powrót taty”. Książka ta – „Zdradzony przez ojca” – tak mnie poruszyła, że po prostu nie wytrzymam i muszę wtrącić o niej swoje trzy grosze. Poruszyła mnie nie w tym sensie, że wycisnęła łzy wzruszenia, tylko wywołała bóle głowy, trudności z zaśnięciem, ścisk w żołądku, odruchy wymiotne i generalnie wszystko co najgorsze 😉 . Jednym słowem kac psychiczny, który mi – osobie bardzo pogodnej – przydarza się naprawdę rzadko.
Sam autor podaje, że motywacją do napisania tej książki była chęć przyjścia z pomocą mężczyznom (jego samego nie wyłączając) i książka ma wyjaśnić przyczyny zagubienia mężczyzn w dzisiejszym świecie, a najważniejszą z nich jest załamanie procesu przekazu pozytywnego wzorca męskości pomiędzy ojcem i synem. Założenie niby szczytne, ale po pierwsze – owe wyjaśnienia sprowadzają się do przedstawienia w książce iluś tam czarnych scenariuszy rodzinnych (zamiast „czarnych” powinnam chyba użyć „makabrycznych”), a sposób ich przedstawienia sprawia wrażenie, jakby to była cała i jedyna prawda o świecie. Jednym słowem rzeczywistość w krzywym zwierciadle, albo jakiś zmutowany świat.
Po drugie, kiedy czytelnik już przejdzie przez te wszystkie negatywne wzorce i odkrywa (prawdopodobnie) dlaczego jest dziś takim kiepskim mężczyzną lub takim kiepskim ojcem (nie mówiąc już o tym, że ja – jako samotna matka – „odkrywam”, jak beznadziejnie fatalnym rodzicem jestem dla swojego syna) – gdy już przejdziemy przez całe to psychiczne bagienko – autor zostawia nas nagle samym sobie. Bo książka się w tym miejscu kończy. To tak, jakby wrzucić kogoś do głębokiego dołu z fekaliami, powiedzieć mu: „Źle się tam czujesz? To normalne w twojej sytuacji.” – i spokojnie odejść, zostawiając nieboraka w tym hm… stanie zanurzenia 😉 .
Ja nie twierdzę, że świat przedstawiony przez Eichelbergera jest nieprawdziwy. Ale irytuje mnie to, że pewien wycinek rzeczywistości jest przedstawiany jako cała o niej prawda. Irytuje mnie cynizm bijący z jej treści, co moim zdaniem potwierdza to, że autor traktuje tę książkę głównie jako autoterapię (czego zresztą nie ukrywa), natomiast niekoniecznie chce pomóc innym. Choćby taki fragment:
„Ojcowie chcą mieć synów, więc gdy brzuch przyszłej matki choć trochę urośnie, niecierpliwie domagają się badania USG, żeby na ekranie monitora zobaczyć, co też ich dziecko ma między nogami. Wybucha wielka radość, gdy okazuje się, że narodzi się chłopiec. Prawdę mówiąc, nie wiadomo, dlaczego ta radość wybucha. Ojcowie powinni przecież wiedzieć, że życie mężczyzny nie jest sielanką. Mimo to cieszą się – z przyzwyczajenia czy z nawyku.”
Nie wiem, czy to mnie miało rozśmieszyć, czy wzbudzić współczucie dla autora – mężczyzny.
Kim jest dla Eichelbergera ojciec? To człowiek, na którym ciąży klątwa pokoleń. Bo zdradził go jego ojciec, którego też zdradził jego ojciec, którego też zdradził jego ojciec. I tak moglibyśmy dojść do Adama i Ewy 😉 . Zdradził, to znaczy był nieobecny w życiu syna, bo odszedł od jego matki, albo uciekł w pracę, albo był pantoflarzem- ciamajdą i poddał się dominacji żony.
Zdradzony przez ojca syn zostaje „rzucony w objęcia matki” (czytaj: rzucony na pożarcie, a właściwie na kastrację 😉 ). Jest to na ogół samotna matka, która w oczach Eichelbergera jest z natury rzeczy ” przemęczona, zniecierpliwiona, rozżalona. Robi co może, żeby jak najsilniej związać ze sobą syna(…). Nosi pokłady gniewu, który dotyczy ojca, ale który pod jego nieobecność łatwo przelewa się na dziecko”. Mało tego – „matka, świadoma przemijania, nie licząc już na spotkanie nowego partnera, zaczyna pokładać w synu nadzieję, że stanie się on w jej życiu zastępczym mężczyzną, opiekunem i oparciem”. Jeśli chcesz znać dalszą część tego scenariusza lub inne jego wersje – znajdziesz je w książce. Choć – jeśli jesteś osobą łatwo popadającą w depresje – to osobiście odradzam zagłębianie się w dalsze treści…
Boże jedyny – czego ja się nie dowiedziałam o sobie po przeczytaniu tej książki… O sobie i dwóch milionach innych kobiet, bo ponoć tyle jest samotnych matek (jedna czwarta polskich rodzin). Jak dodamy do tego rodziny całe, ale patologiczne (ojciec alkoholik albo stosujący przemoc fizyczną albo jeszcze inne anomalie), jak również całe, ale ojciec pracoholik lub całe, ale ojciec ciamajda, lub całe ale ojciec kobieciarz – no to rzeczywiście obraz nakreślony przez Eichelbergera jest porażający. I to wszystko oczywiście przez to, że dzisiejsi ojcowie zostali zdradzeni przez swoich ojców – też nieobecnych fizycznie lub uzależnionych od alkoholu, agresji czy kobiet… a matki nie są w stanie wychować chłopca na zdrowego psychicznie mężczyznę, bo – jak to autor określa – psychicznie go kastrują.
Taaa… klątwa pokoleń… Ja mam tylko jedno pytanie – gdzie jest w tym wszystkim miejsce na uznanie faktu, że człowiek jest istotą myślącą? Że nie jest ani źle zaprogramowanym robotem, ani zwierzęciem kierowanym jedynie przez instynkty? Że ma umiejętność odróżniania dobra od zła? Że ma często chęć rozwijania się, stawania się lepszym, zdobywania wiedzy, by nie popełniać w życiu zbyt wielu błędów? Gdzie jest w tym wszystkim miejsce na odpowiedzialność człowieka za własne czyny?
Owszem – dzieciństwo może wyjaśniać, dlaczego mamy problemy z tym czy z tamtym. Ale przede wszystkim powinniśmy się zająć szukaniem rozwiązań. Szukaniem wzorców, pracą nad sobą. Czytając tę książkę, liczyłam na to, że przynajmniej na końcu autor poda jakąś wskazówkę – co robić, by te negatywne wzorce przełamać? Doszłam z trudem do ostatniego rozdziału „Jak pomóc synowi” i tam kilka zdań o tym, że ojciec powinien być obecny w życiu syna. To właściwie wszystko. Nic na temat tego, co ma zrobić dorosły już syn, który stał się ojcem i chciałby sobie poradzić ze swoim przygniatającym bagażem doświadczeń z dzieciństwa. Nie mówiąc już o chłopcach, którzy teraz – chcąc nie chcąc – są wychowywani bez ojca. Dla nich według Eichelbergera nie ma zdaje się już żadnego ratunku…
A ja nie wierzę w klątwę pokoleń. Wierzę w człowieka i jego wolę podejmowania wysiłku, by stawać się lepszym człowiekiem. Naiwność? Być może. Ale dzięki tej „naiwności” życie jest dla mnie cudownym przeżyciem i żadne doświadczenia dzieciństwa tego nie zmienią. Bo wiem, że kształt mojego życia i jakość mojego rodzicielstwa zależy tylko i wyłącznie ode mnie.
Komentarze (25)