Co ma bumerang do Walentynek ;)

luty 10, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

Zbliżają się Walentynki – przez jednych lubiane, a przez innych lekceważąco ignorowane. Ja mam do samego święta stosunek dość obojętny, ale mając córkę w domu nie sposób jest zapomnieć, że Taki Dzień istnieje. Ostatnio jednym z poważniejszych problemów, jaki zaprząta jej głowę jest to, czy podarować walentynkę swojemu ulubionemu koledze, czy też dać sobie spokój 🙂 . Co do mojej osoby – nie miała takich oporów i od wczoraj wisi u mnie na komputerze podarowana przez nią karteczka samoprzylepna z napisem „I love you” 😀 . Dlaczego tak wcześnie? Jak Ci powiem, że córka zabierała się do ubierania choinki pod koniec października, to już Cię nic nie powinno zdziwić 😉 . Taki temperament.

Walentynki walentynkami, ale nasza miłość do najbliższych nam osób powinna się urzeczywistniać każdego dnia – nie tylko w Walentynki, Dzień Kobiet, Dzień Dziecka czy Jakiś Tam Inny Dzień. Codziennie. Bez względu na to, czy mówimy o miłości do dziecka, do naszej drugiej połowy czy do człowieka w ogóle.

I nie wiem, dlaczego niektórzy twierdzą, że trudno jest zdefiniować miłość. Dla mnie oczywistą jest sprawą, że miłość to dawanie. Dawanie i obdarzanie. Tak jak przejawem asertywności czy zdrowego poczucia własnej wartości jest umiejętność przyjmowania pochwał i krytyki oraz umiejętność brania, tak przejawem miłości jest umiejętność dawania.

1. Kochamy, więc dajemy komuś swój czas, rezygnując przy tym nierzadko z własnych przyjemności.

2. Kochamy, więc dajemy komuś swoją troskę i zainteresowanie – nie udawane, lecz autentyczne.

3. Kochamy, więc dajemy komuś to odczuć. Słowem, gestem, spojrzeniem. Wszystkim naraz. Słowo „kocham” jest bardzo ważne, bo kazać się komuś domyślać, jakie żywimy do niego uczucia, to tak jak kazać komuś zgadywać, który ząb nas dzisiaj boli. Zgadywanki i domyślanki zostawmy sobie na niedzielne zabawy z dziećmi 😉 .

4. Kochamy, więc obdarzamy zaufaniem. Kiedy dziecko lub mąż/żona wróci o innej porze, niż obiecało, zakładamy, że albo miało bardzo ważny powód, albo po prostu w ferworze zajęć zapomniało o obietnicy. To się zdarza każdemu. A jakże często podejrzewamy najgorsze… Dziecko? Ignoruje nasze polecenia! Mąż/Żona? Hm… Tu każdy sobie dopowie 😉

5. Kochamy, więc dajemy drugiej osobie prawo do bycia sobą. Nie oczekujemy ideału na obraz i podobieństwo ideału w naszej głowie, tylko dajemy drugiemu człowiekowi prawo do słabości, do innego zdania, do bycia kimś innym, niż my sami jesteśmy.

6. Kochamy, więc dajemy bliskiej osobie prawo do samostanowienia o sobie. Nawet jeśli mowa o dziecku – możemy mu dać na wielu polach możliwość samodzielnego wyboru i podejmowania własnych decyzji. A już na pewno odnosi się to do naszego współmałżonka.

I tak można by jeszcze wymieniać.

A jakże często jest tak, że mówimy, że kochamy, a jednocześnie przyjmujemy postawę roszczeniową. Mówimy o tym, co nam się należy, czego oczekujemy, czego nam brakuje, czego wymagamy, na co liczymy itd. A tymczasem sprawa jest bardzo prosta.

OTRZYMUJEMY TO, CO SAMI DAJEMY.

Albo inaczej – to co dajemy, zostanie nam oddane. Nierzadko z nawiązką. David Niven określił to w swojej książce „100 sekretów szczęśliwych rodzin” jeszcze inaczej:
„To, co wysyłasz, wraca do ciebie”. Jednym słowem – bumerang 😀

Na koniec chciałabym jeszcze zacytować fragment owej książki:

„Wielu ludzi chciałoby odczuwać w swoich przedsięwzięciach większe wsparcie ze strony rodziny. Czy jeśli chodzi o edukację, czy o jakąkolwiek inną sprawę, niejeden człowiek ma wrażenie, że jest pozostawiony sam sobie, że bliscy nie interesują się jego wysiłkami albo wręcz je lekceważą. Co można zrobić, by w większym stopniu odczuwać wsparcie rodziny? Samemu je okazywać. Odczucie wsparcia ze strony bliskich wzrasta w postępie geometrycznym, kiedy dzielisz się z nimi – uczucie dobra powraca do ciebie; ale kiedy skąpisz, uczucie zła też powraca”.

Aha – i koniecznie przeczytaj jeszcze ten wierszyk, który ostatnio wrzuciłam do serwisu 🙂 .

dziecko i rodzice

Komentarze (0)

Pokolenie eurosierot

styczeń 27, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Rodzice i dziecko

„W Domu Dziecka (…) na mamę czeka dwójka kilkuletnich dzieci. Kobieta pojechała pracować na Wyspy. Umówiła się z ojcem dzieci, że po kilku miesiącach do niej dołączą. W listopadzie ojciec wsadził dzieci do samolotu do Londynu, ale mama nie odebrała ich z lotniska. Zajęły się nimi angielskie służby społeczne. Wróciły do kraju i trafiły do domu dziecka.”

To brzmi jak wątek z jakiegoś kiepskiego filmu, w którym dramatyzm akcji ma wywołać u widza określone emocje. U mnie – będę szczera – wywołał łzy. Tylko że to nie jest film. Jest to fragment artykułu w Rzeczpospolitej, która ostatnio poświęca sporo miejsca problemowi dzieci emigrantów, opowiadając historie zaczerpnięte z życia.

Wcześniej słyszałam od znajomych o różnych przypadkach zostawiania dzieci na łaskę (a raczej niełaskę) losu. Na początku traktowałam to jako odosobnione przypadki, zastanawiając się nad tym, jak można zostawić własne dziecko lub dzieci na parę lat w kraju, wyjeżdżając za zarobkiem do odległych zakątków Europy. Zostają pod opieką babci albo najstarszego dziecka z rodzeństwa i muszą sobie radzić. Okazuje się jednak, że nie są to odosobnione przypadki. W wielu szkołach w południowo-wschodnich regionach Polski porzucone dzieci stanowią 10% wszystkich uczniów!

Nie chcę zbyt pochopnie oceniać emigrujących rodziców, bo – żeby to zrobić – musiałabym poznać dokładnie każdy przypadek z osobna – ich sytuację rodzinną, materialną, społeczną. Ale strasznie mi szkoda tych dzieciaków.

Szkoda mi 18-letniego chłopca, na którego barki rodzice zrzucili ciężar opieki nad kilkorgiem młodszego rodzeństwa. To nie jest jeszcze dla niego czas przyjmowania tak ogromnej odpowiedzialności. W tym wieku powinien się jeszcze cieszyć ostatnimi latami w miarę beztroskiego życia, mieć czas na ostateczne ukształtowanie swojej przyszłości, przemyślenie swoich celów, wartości, priorytetów.

Szkoda mi 12-latka, wchodzącego w bardzo trudny dla niego okres dojrzewania, w którym tak bardzo potrzebne jest wsparcie rodzica. W tym okresie chwiejności emocjonalnej, szukania autorytetów, nadmiernego krytycyzmu wobec siebie i innych obecność mamy czy taty daje jakieś poczucie stabilności i punkt odniesienia w gąszczu przeróżnych poglądów i wartości, z jakimi styka się dorastające dziecko.

I bardzo szkoda mi kilkulatka, dla którego długotrwały wyjazd mamy lub/i taty oznacza najczęściej jedno – że rodzice nie kochają go wystarczająco mocno, by z nim zostać lub go zabrać ze sobą. A bywa, że obwinia także siebie – widocznie było niegrzeczne, skoro rodzice go zostawili…

To jest tragedia dla tych dzieci. Żeby to zrozumieć, trzeba odstawić na bok myślenie dorosłego i wejść na chwilę w skórę dziecka.

„Bartek napisał mi esemesa, że strasznie tęskni. Ściska go w brzuchu. Że wyciągnął z szafy moją bluzę, w której chodzę po domu. Kładzie ją na siebie i owija się rękawami, tak jakbym go przytulała. Czuje ciepło i mój zapach, wtedy brzuch przestaje go boleć.”

Każdy z dorosłych ma oczywiście prawo sam podejmować różne decyzje. Prawo do podejmowania decyzji wiąże się zwykle z tym, że musimy potem ponosić konsekwencje własnych wyborów. Tylko że w tym przypadku największe konsekwencje ponosi dziecko. A jego nikt nie pyta o zdanie…

Jakże często bywa też tak, że wyjazd jednego z rodziców lub wyjazd obydwojga doprowadza do rozpadu rodziny. Bo rodzina, żeby istnieć, potrzebuje bliskości. Wspólnego przeżywania tego co dobre, i tego co złe. Związek bliskości nie działa na odległość. Potem dzieją się takie tragedie, jak ta opowiedziana w komentarzu do wpisu „PAS, czyli syndrom Gardnera”. Rodzice wyjeżdżają za granicę, po jakimś czasie dochodzą do wniosku, że już nic ich nie łączy, układają sobie życie na nowo na drugim końcu Europy, a dziadkowie w kraju wyrywają sobie wzajemnie dziecko, bo jedna ze stron obwinia drugą o zaistniałą sytuację.

Gdy czytam takie i podobne historie, to marzy mi się, żeby – jak to czasem w bajkach bywa – rodzice i dzieci zamienili się na jakiś czas rolami. By dorośli obudzili się rano, będąc w skórze swojego dziecka i – powiedzmy przez miesiąc – mogli doświadczać tego, co się dzieje w głowie ich syna czy córki. Żeby mogli postrzegać świat ich oczami, przeżywać podobne emocje, słuchać tego samego głosu wewnętrznego, który kształtuje myśli jego dziecka…

Może takie doświadczenie coś by zmieniło…

Komentarze (2)

Jeśli lubisz tu zaglądać…

styczeń 19, 2008 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Informacje o serwisie

… i podoba Ci się mój blog – możesz na niego zagłosować 😀 . Blog bierze udział w konkursie Blog Roku 2007, w kategorii tematycznej „Moje zainteresowania i pasje”. Nie żebym była megalomanką, ale jest z głosowania parę korzyści dla głosujących i dla dzieci, więc czemu by nie? Kategoria tematyczna jak najbardziej pasuje, bo cały ten serwis powstał dzięki fanatycznej wręcz pasji, która odebrała mi niejedną godzinę snu 😉 .

Oto wszystko na temat głosowania:

  • Na wybrany blog można zagłosować tylko raz (w tym, czyli II etapie Konkursu)
  • Liczba blogów, na które można zagłosować jest nieograniczona
  • Koszt każdego SMS to 1,22 zł brutto
  • Dochód z głosowania zostanie przeznaczony na wsparcie Ośrodka Szkolno – Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych i Słabowidzących w Krakowie
  • Głosujący mają szansę na nagrody – czeka na nich 10 Ipod-ów NANO 4GB

Organizatorem konkursu jest onet.pl, strona konkursu to: www.blogroku.pl,
a informacja o moim blogu jest zaprezentowana tutaj: SuperKid – udział w konkursie.

Jeśli masz ochotę zagłosować, to prześlij SMS na numer 71222, podając w treści sms-a numer konkursowy tego bloga: H02419.
Po literze H jest cyfra zero – to tak dla rozwiania wątpliwości 🙂 – i nie może być w numerze żadnych spacji. Głosować można do 29 stycznia br.

Wszystkim, którzy wyślą swój głos na blog serwisu SuperKid.pl,
już teraz serdecznie dziękuję 🙂 .


Konkurs

Komentarze (0)

Utarło się już, że początek roku kojarzymy z postanowieniami noworocznymi, które najpierw podejmujemy, potem bagatelizujemy, aż w końcu o nich zapominamy. Dlatego ja nie przepadam za sformułowaniem „postanowienia noworoczne”, bo ono samo w sobie przywołuje negatywne nastawienie, które wcale nie pomaga w realizacji owych postanowień. Żeby udało mi się coś zrealizować, muszę być w 100% przekonana, że mi się to uda. A o czym myślimy, mówiąc „postanowienia noworoczne”? Chyba wszyscy o tym samym – o naszych słabościach i braku dyscypliny wewnętrznej 🙂 .

Dlatego ja, w swoich rozmowach z dziećmi, nie używam takiego terminu. Mówimy tylko o naszych CELACH. Cele – z założenia – nie wiążą się tylko z tymi konkretnymi 12-oma miesiącami, które są przed nami. Są częścią pewnego większego planu. Planu realizacji naszej misji życiowej i marzeń. Cele roku 2008 są małym kroczkiem na drodze do osiągnięcia czegoś większego. Każdy z nas powinien siebie zapytać o sens swojego życia. Brzmi górnolotnie? Trochę tak, ale do tego się to wszystko sprowadza – wiedzieć, po co żyjemy i co chcemy osiągnąć. Dopiero wtedy możemy zastanowić się, co zrobię w tym roku, w tym miesiącu, dziś, żeby do swojego celu choć trochę się przybliżyć.

Czy wiesz, że wiele negatywnych emocji, takich jak stres, zniechęcenie, frustracja bierze się często z poczucia braku istotnego celu w życiu? Jakiś tata może powiedzieć – jak to, więc dlaczego ja jestem ciągle taki sfrustrowany. Przecież mam cel – chcę zapewnić swojej rodzinie byt materialny, haruję od rana do nocy, żeby moje dzieci miały co jeść. A mama znowu powie – no przecież poświęcam się dla swoich dzieci – ich wychowanie jest dla mnie najważniejszym celem i robię wszystko, żeby dzieciom niczego nie zabrakło. A mimo to jestem ciągle zniechęcona.

Tylko że to nie są prawidłowo postawione cele. Bo te powinny obejmować wszystkie dziedziny naszego życia – dom, rodzinę, pracę, sytuację materialną, zdrowie, własne zainteresowania, własny rozwój umysłowy i duchowy. Wyżej wymieniony tatuś nie będzie szczęśliwym człowiekiem, bo swoje cele ograniczył do sytuacji materialnej i prawdopodobnie też kariery zawodowej. Mamusia z kolei skupiła się na zaspokojeniu potrzeb rodziny. Ten przykład to oczywiście pewien stereotyp, ale chodzi o zasadę. Stawiając swoje cele, zapominamy o HARMONII. O niej też powinniśmy pomyśleć, definiując swoje zamierzenia na kolejny rok.

1. Co zrobię, żeby ulepszyć relacje rodzinne, zacieśnić więzy, poprawić komunikację w rodzinie, zbliżyć się bardziej do swojego męża/żony/dzieci?

2. Co zrobię, by czerpać większą satysfakcję z pracy zawodowej?

3. Co zrobię, żeby moja sytuacja materialna była jeszcze lepsza?

4. Co zrobię, by zadbać o swoje zdrowie? By poprawić swoją kondycję fizyczną?

5. Co zrobię, by zadbać o swój rozwój umysłowy? Jakie dodatkowe umiejętności nabędę? Czego się nauczę? Co przeczytam?

6. Co zrobię w zakresie swojego rozwoju duchowego? Co chcę w sobie zmienić? Nad czym popracuję? Jakie wartości będę w życiu realizować?

Takie i być może jeszcze inne pytania powinny się pojawić, gdy zastanawiamy się nad swoimi celami.

Rok temu pisałam już o tym, dlaczego warto stawiać cele i jak to robić wspólnie z dziećmi. Pamiętajmy jednak, by te cele stawiać prawidłowo – by zachować równowagę i harmonię między różnymi aspektami naszego życia. Naucz dziecko stawiać sobie podobne pytania, jak te wyżej, dostosowując je oczywiście do jego wieku. Niech już teraz nauczy się, że trzeba zadbać i o relacje z rodziną i przyjaciółmi, i o własne zdrowie, i o obowiązki szkolne, i o własne zainteresowania i pasje, i wreszcie o własny rozwój – i fizyczny, i umysłowy.

Prawdopodobnie ani dziecku, ani nam, nie uda się zrealizować tych wszystkich celów w całości, ale dzięki nim obierzemy prawidłowy kurs naszego życiowego rejsu – mniej stresu i frustracji, a więcej radości i zadowolenia.

Jeśli jeszcze nie zapytałeś swojego dziecka, co chciałoby w tym roku osiągnąć, usiądź z nim wieczorkiem i porozmawiaj o tym. W serwisie przygotowałam małą „pomoc dydaktyczną”, którą możesz sobie ściągnąć i wydrukować. Niech dzieci wypiszą lub wymalują tam wszystkie swoje pragnienia i zamierzenia: zapisujemy swoje cele (wersja dla dzieci szkolnych) i rysujemy swoje cele (wersja dla przedszkolaków). I niech to wspólne obmyślanie celów stanie się dla rodziny wspaniałą zabawą. Aha – i nie zapomnijmy w ciągu roku lub pod koniec odhaczyć tego, co zostało zrealizowane. Te „haczyki” bowiem mają ogromną moc 🙂 .

(UWAGA: Arkusze celów na aktualny rok znajdziesz tutaj: Uczę się stawiać cele.)

Na koniec chciałabym jeszcze polecić artykuł na innym blogu, w którym znajdziesz świetne wskazówki na temat tego, co zrobić, by mimo wszystko postanowienia noworoczne zrealizować. Polecam: Postanowienia noworoczne można spełnić.

dziecko

Komentarze (0)

Małe podsumowanie

grudzień 31, 2007 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Informacje o serwisie

Koniec roku sprzyja zazwyczaj reminiscencjom i podsumowaniom własnych dokonań. Ponieważ SuperKid liczy sobie już nieco ponad roczek (ależ ten czas leci…), postanowiłam zrobić mały przegląd najważniejszych wydarzeń w moim serwisie. Robię to przede wszystkim dla siebie (warto sobie czasami pozwolić na odrobinkę samozadowolenia 😉 ) i dla swoich dzieci (by mogły sobie kiedyś poczytać, jak to mama konsekwentnie realizowała własne cele 😉 ). Ale być może i Ciebie zainteresuje, jak to właściwie z tym SuperKidem było…

Wszystko zaczęło się 13 października ubiegłego roku, kiedy powstał pierwszy wpis w blogu. O tym, jak to dzieciakom sprawiłam szczeniaka i ile z tym było kłopotu. Piesek wygląda teraz całkiem inaczej, a żeby nie być gołosłownym, na końcu załączam jego zdjęcie, które możesz porównać ze zdjęciem w pierwszym wpisie. Hm… czyli my się nie starzejemy, tylko dzieci i psy się starzeją 🙂 .

Przez dwa kolejne miesiące SuperKid istniał sobie w sieci tylko i wyłącznie jako blog, w którym wpisy pojawiały się dość często, bo w końcu nie było nic innego do roboty 😉 .

Grudzień 2006
Powstają pierwsze strony dla dzieci: rymowanki dla najmłodszych i – nie ukrywajmy – dość skromna w swej formie przepytywanka z tabliczki mnożenia. A mnie rozpierała duma, bo SuperKid nie był już tylko blogiem, ale były to zaczątki „poważnego” serwisu 😉 .

Styczeń 2007
Powstaje obrazkowy słowniczek j. angielskiego dla dzieci, zabawy z rymami i bajeczka o nietoperzu, do której użyczyłam własnego głosu.

Luty 2007
Wprowadzam dział Gramatyka angielska dla dzieci oraz – tak , dopiero teraz – tworzę własnymi siłami stronę główną serwisu. Wykorzystałam przy tym całą swoją ówczesną wiedzę o kodzie html, a że wiedza była raczej hm… skromna, to i strona nie była imponująca. Ale dla mnie było to naprawdę coś 🙂 . Pierwsza własnoręcznie zrobiona strona!

Marzec 2007
Kolejny krok do przodu – wychodzi drugi ebook mojego autorstwa „Inteligencja Twojego dziecka” (Pierwszy – ABC Mądrego Rodzica – ukazał się rok wcześniej). Przyznam, że „Inteligencja Twojego dziecka” zużyła sporo mojej energii – tak bardzo chciałam całą swoją wiedzę, doświadczenie i entuzjazm upakować w dość ograniczoną przestrzeń, jaką narzuciło mi wydawnictwo… W końcu się okazało, że ebook wyszedł za gruby i trzeba go było podzielić na dwie części 🙂 .

Kwiecień 2007
Ukazuje się II część ebooka. Podział był dość naturalny – w I części zostawiłam całą wiedzę teoretyczną, jaką powinien posiadać każdy troskliwy rodzic, w drugiej zaś zamieściłam ćwiczenia pomagające rozwijać różne typy inteligencji.
W kwietniu też pojawił się nowy dział na stronie – ortografia dla dzieci (Wierszyki ortograficzne) oraz pamiętny dla mnie wpis na blogu – PAS czyli syndrom Gardnera. Pamiętny dlatego, że wywołał całą lawinę maili od różnych osób…

Maj 2007
Wprowadzam wersję angielską wpisów na blogu. Powiem Ci w sekrecie, że już wkrótce ujrzy światło dzienne wersja anglojęzyczna mojego serwisu, gdzie przeniosę wszystkie obecne wpisy w j. angielskim.

Czerwiec – sierpień 2007
To prawdziwy krok milowy. Zainstalowałam w serwisie CMS (jeśli nie masz do czynienia z tworzeniem stron www, to ten skrót Ci nic nie powie, ale w uproszczeniu chodziło o to, żeby serwis wyglądał bardziej przyzwoicie i był bardziej funkcjonalny). I praktycznie przez całe wakacje trwała walka o przystosowanie istniejącej treści serwisu do nowego systemu. To był taki mały koszmarek i niespecjalnie lubię wracać wspomnieniami do tego okresu 😉 (jeśli przez przypadek to Dawidzie czytasz, to przy okazji dziękuję Ci za pomoc i okazaną mi cierpliwość) . Od czerwca również pojawiła się w serwisie możliwość, by zapisać się na newsletter i już wkrótce wyszedł pierwszy biuletyn zatytułowany „Przejmij odpowiedzialność”.

Wrzesień 2007
To czas publikacji kolejnego ebooka (Skuteczna nauka ortografii), w którym pokazałam, jak sprawić, by nauka ortografii nie była dla dziecka drogą przez mękę 😉 .

Wrzesień – Listopad 2007
Ostatnie miesiące tego roku poświęciłam rozbudowie stron dla dzieci. Powstały nowe ćwiczenia w działach tabliczka mnożenia, dzielenie i dodawanie, ćwiczenia ortograficzne, rozbudowałam też znacząco angielskie słówka dla dzieci, gdzie istnieje obecnie całkiem pokaźny zasób działów tematycznych, wzbogaconych o ćwiczenia online i do wydruku.

Grudzień 2007
Wprowadzam do serwisu nowy dział – Kolorowanki dla dzieci. Jest to dział przeznaczony dla naszych najmłodszych milusińskich i obiecuję, że będę o niego dbała ze szczególną starannością 🙂 . Na razie są do dyspozycji kolorowanki świąteczno-zimowe, już wkrótce pojawią się następne, także nawiązujące do zimy. Mam nadzieję, że przypadną naszym małym artystom do gustu. W grudniu też – w samą Wigilię – spotkała mnie miła niespodzianka. Prawie jak prezent pod choinkę 🙂 . Otrzymałam wstępną wersję swojego pierwszego ebooka w wersji włoskojęzycznej („ABC del genitore intelligente – la via del successo”). Ciekawe, czy opinie czytelników we Włoszech będą też tak bardzo przychylne jak czytelników polskich. Czas pokaże.

No i tak właśnie wyglądał rok 2007 w SuperKid. Sporo pracy, ale i sporo satysfakcji, bo otrzymałam od Was wiele sympatycznych maili z podziękowaniami.

Rok 2008 to nowe plany i nowe wyzwania. Nie zdradzę jednak swoich zamiarów, żeby nie zapeszyć 😉 . Liczę na dalszy odzew z Waszej strony – co Wam się w serwisie podoba, a co nie i dlaczego. Wszystkie Wasze sugestie będę brała pod uwagę.

Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku 🙂 .

A to właśnie nasz Mopsik 🙂

Komentarze (3)

Właściwie nie miałam w planach kontynuowania tematu ojcostwa, bo w końcu świat nie kręci się wokół samych tatusiów 😉 . Jednak w międzyczasie sięgnęłam po książkę znanego w Polsce psychoterapeuty – Wojciecha Eichelbergera, którego nazwisko przewinęło się także w Wyborczej przy okazji wspomnianej przeze mnie akcji „Powrót taty”. Książka ta – „Zdradzony przez ojca” – tak mnie poruszyła, że po prostu nie wytrzymam i muszę wtrącić o niej swoje trzy grosze. Poruszyła mnie nie w tym sensie, że wycisnęła łzy wzruszenia, tylko wywołała bóle głowy, trudności z zaśnięciem, ścisk w żołądku, odruchy wymiotne i generalnie wszystko co najgorsze 😉 . Jednym słowem kac psychiczny, który mi – osobie bardzo pogodnej – przydarza się naprawdę rzadko.

Sam autor podaje, że motywacją do napisania tej książki była chęć przyjścia z pomocą mężczyznom (jego samego nie wyłączając) i książka ma wyjaśnić przyczyny zagubienia mężczyzn w dzisiejszym świecie, a najważniejszą z nich jest załamanie procesu przekazu pozytywnego wzorca męskości pomiędzy ojcem i synem. Założenie niby szczytne, ale po pierwsze – owe wyjaśnienia sprowadzają się do przedstawienia w książce iluś tam czarnych scenariuszy rodzinnych (zamiast „czarnych” powinnam chyba użyć „makabrycznych”), a sposób ich przedstawienia sprawia wrażenie, jakby to była cała i jedyna prawda o świecie. Jednym słowem rzeczywistość w krzywym zwierciadle, albo jakiś zmutowany świat.

Po drugie, kiedy czytelnik już przejdzie przez te wszystkie negatywne wzorce i odkrywa (prawdopodobnie) dlaczego jest dziś takim kiepskim mężczyzną lub takim kiepskim ojcem (nie mówiąc już o tym, że ja – jako samotna matka – „odkrywam”, jak beznadziejnie fatalnym rodzicem jestem dla swojego syna) – gdy już przejdziemy przez całe to psychiczne bagienko – autor zostawia nas nagle samym sobie. Bo książka się w tym miejscu kończy. To tak, jakby wrzucić kogoś do głębokiego dołu z fekaliami, powiedzieć mu: „Źle się tam czujesz? To normalne w twojej sytuacji.” – i spokojnie odejść, zostawiając nieboraka w tym hm… stanie zanurzenia 😉 .

Ja nie twierdzę, że świat przedstawiony przez Eichelbergera jest nieprawdziwy. Ale irytuje mnie to, że pewien wycinek rzeczywistości jest przedstawiany jako cała o niej prawda. Irytuje mnie cynizm bijący z jej treści, co moim zdaniem potwierdza to, że autor traktuje tę książkę głównie jako autoterapię (czego zresztą nie ukrywa), natomiast niekoniecznie chce pomóc innym. Choćby taki fragment:

„Ojcowie chcą mieć synów, więc gdy brzuch przyszłej matki choć trochę urośnie, niecierpliwie domagają się badania USG, żeby na ekranie monitora zobaczyć, co też ich dziecko ma między nogami. Wybucha wielka radość, gdy okazuje się, że narodzi się chłopiec. Prawdę mówiąc, nie wiadomo, dlaczego ta radość wybucha. Ojcowie powinni przecież wiedzieć, że życie mężczyzny nie jest sielanką. Mimo to cieszą się – z przyzwyczajenia czy z nawyku.”

Nie wiem, czy to mnie miało rozśmieszyć, czy wzbudzić współczucie dla autora – mężczyzny.

Kim jest dla Eichelbergera ojciec? To człowiek, na którym ciąży klątwa pokoleń. Bo zdradził go jego ojciec, którego też zdradził jego ojciec, którego też zdradził jego ojciec. I tak moglibyśmy dojść do Adama i Ewy 😉 . Zdradził, to znaczy był nieobecny w życiu syna, bo odszedł od jego matki, albo uciekł w pracę, albo był pantoflarzem- ciamajdą i poddał się dominacji żony.

Zdradzony przez ojca syn zostaje „rzucony w objęcia matki” (czytaj: rzucony na pożarcie, a właściwie na kastrację 😉 ). Jest to na ogół samotna matka, która w oczach Eichelbergera jest z natury rzeczy ” przemęczona, zniecierpliwiona, rozżalona. Robi co może, żeby jak najsilniej związać ze sobą syna(…). Nosi pokłady gniewu, który dotyczy ojca, ale który pod jego nieobecność łatwo przelewa się na dziecko”. Mało tego – „matka, świadoma przemijania, nie licząc już na spotkanie nowego partnera, zaczyna pokładać w synu nadzieję, że stanie się on w jej życiu zastępczym mężczyzną, opiekunem i oparciem”. Jeśli chcesz znać dalszą część tego scenariusza lub inne jego wersje – znajdziesz je w książce. Choć – jeśli jesteś osobą łatwo popadającą w depresje – to osobiście odradzam zagłębianie się w dalsze treści…

Boże jedyny – czego ja się nie dowiedziałam o sobie po przeczytaniu tej książki… O sobie i dwóch milionach innych kobiet, bo ponoć tyle jest samotnych matek (jedna czwarta polskich rodzin). Jak dodamy do tego rodziny całe, ale patologiczne (ojciec alkoholik albo stosujący przemoc fizyczną albo jeszcze inne anomalie), jak również całe, ale ojciec pracoholik lub całe, ale ojciec ciamajda, lub całe ale ojciec kobieciarz – no to rzeczywiście obraz nakreślony przez Eichelbergera jest porażający. I to wszystko oczywiście przez to, że dzisiejsi ojcowie zostali zdradzeni przez swoich ojców – też nieobecnych fizycznie lub uzależnionych od alkoholu, agresji czy kobiet… a matki nie są w stanie wychować chłopca na zdrowego psychicznie mężczyznę, bo – jak to autor określa – psychicznie go kastrują.

Taaa… klątwa pokoleń… Ja mam tylko jedno pytanie – gdzie jest w tym wszystkim miejsce na uznanie faktu, że człowiek jest istotą myślącą? Że nie jest ani źle zaprogramowanym robotem, ani zwierzęciem kierowanym jedynie przez instynkty? Że ma umiejętność odróżniania dobra od zła? Że ma często chęć rozwijania się, stawania się lepszym, zdobywania wiedzy, by nie popełniać w życiu zbyt wielu błędów? Gdzie jest w tym wszystkim miejsce na odpowiedzialność człowieka za własne czyny?

Owszem – dzieciństwo może wyjaśniać, dlaczego mamy problemy z tym czy z tamtym. Ale przede wszystkim powinniśmy się zająć szukaniem rozwiązań. Szukaniem wzorców, pracą nad sobą. Czytając tę książkę, liczyłam na to, że przynajmniej na końcu autor poda jakąś wskazówkę – co robić, by te negatywne wzorce przełamać? Doszłam z trudem do ostatniego rozdziału „Jak pomóc synowi” i tam kilka zdań o tym, że ojciec powinien być obecny w życiu syna. To właściwie wszystko. Nic na temat tego, co ma zrobić dorosły już syn, który stał się ojcem i chciałby sobie poradzić ze swoim przygniatającym bagażem doświadczeń z dzieciństwa. Nie mówiąc już o chłopcach, którzy teraz – chcąc nie chcąc – są wychowywani bez ojca. Dla nich według Eichelbergera nie ma zdaje się już żadnego ratunku…

A ja nie wierzę w klątwę pokoleń. Wierzę w człowieka i jego wolę podejmowania wysiłku, by stawać się lepszym człowiekiem. Naiwność? Być może. Ale dzięki tej „naiwności” życie jest dla mnie cudownym przeżyciem i żadne doświadczenia dzieciństwa tego nie zmienią. Bo wiem, że kształt mojego życia i jakość mojego rodzicielstwa zależy tylko i wyłącznie ode mnie.

okładka

Komentarze (25)

I nie mam tu na myśli biologicznego ojca. Tylko Tatę. Przez duże T.

Ostatnio Gazeta Wyborcza zamieszcza cykl artykułów pod nazwą „Powrót taty”. Są to listy do ojców, napisane przez dziennikarzy i przez czytelników. Listy, które nie trafiły do adresata, a w których znalazło się wszystko to, co dorosłe dzieci chciałyby powiedzieć swoim ojcom. Padają tam niewypowiedziane nigdy wcześniej słowa – pełne bólu, żalu, cierpienia, czasem wręcz pogardy i nienawiści. Są to przejmujące listy dorosłych ludzi, w których dzieciństwie zabrakło prawdziwego ojca, mimo że fizycznie w rodzinie istniał.

Czy tak dużo trzeba, żeby być tatą?

Nam, kobietom, jest podobno łatwiej, bo mamy tak zwany instynkt macierzyński. On nas wypełnia miłością do dziecka, on sprawia, że dobro dziecka stawiamy na pierwszym miejscu.

W przypadku ojców jest trochę inaczej. Miłość ojcowska rozwija się dopiero od momentu przyjścia dziecka na świat i dojrzewa w pierwszych latach jego życia. Ale żeby tak się stało, musi być spełniony jeden warunek – tata powinien uczestniczyć w życiu synka czy córeczki od samego początku. I w tych chwilach, kiedy jest fajnie i w tych, kiedy ma się już wszystkiego dosyć. Miłość rozwija się poprzez wspólne obcowanie, zainteresowanie, troskę, pokonywanie własnych słabości i naukę cierpliwości. Jeśli w tym okresie tata jest nieobecny, bo woli uciekać od odpowiedzialności w pracę, to moim zdaniem bezpowrotnie traci możliwość nawiązania prawdziwie głębokiej więzi z dzieckiem.

Czy tak dużo trzeba, żeby być tatą?

Miłość – niby prosta sprawa. A jednak trzeba się jej uczyć. Tak, tak – uczyć, jak tabliczki mnożenia 😉 . Ci, co mieli szczęście mieć kochających i troskliwych rodziców, uczyli się miłości w dzieciństwie, niejako automatycznie wchłaniając dobre wzorce. Ale co z tymi, którzy wynieśli z dzieciństwa tylko strach, uczucie poniżenia, poczucie, że nikt się nimi nie interesował? Wielu dorosłych ludzi przyznaje otwarcie, że czują się emocjonalnymi kalekami. Ale to nie znaczy, że są na straconej pozycji. Bo miłości można i trzeba się uczyć. Przeszłość zostawmy w spokoju – jej nie można zmienić. Ale na teraźniejszość i przyszłość mamy olbrzymi wpływ. To tylko kwestia podjęcia odpowiedniej decyzji i konsekwentnej pracy nad sobą.

Tak niewiele trzeba, żeby być tatą.

Nie masz wzorca w dzieciństwie? To po prostu rozejrzyj się dookoła. Może zauważysz tatusia idącego z małym berbeciem w nosidełku. Albo innego tatusia, który spaceruje z kilkulatkiem po parku i odpowiada cierpliwie na wszystkie jego pytania. Albo tatusia, który siedzi na zebraniu z rodzicami i angażuje się w temat szkolnej wycieczki. Albo tatusia, który stoi z dzieckiem przy przejściu dla pieszych i z powagą wyjaśnia, jak korzystać ze świateł. Albo tatusia, który pyta synka przed półką sklepową, które batoniki będą lepsze na jego przyjęcie urodzinowe. A może usłyszymy jak inne dziecko zdradzi nieopatrznie, że nie bardzo wiedziało, jak zrobić zadanie, ale na szczęście tata pomógł…

Tak niewiele trzeba, żeby być tatą.

Mojemu synowi nie jestem w stanie zastąpić taty. Ale mogę zrobić jedno – wychować go na człowieka odpowiedzialnego. Takiego, który będzie wiedział, że to, jakim jest synem, uczniem, kolegą, pracownikiem, ojcem, człowiekiem – zależy tylko od niego. I że nie musi być doskonały w tym, co robi. Wystarczy, że dziś będzie maleńką odrobinę lepszy niż wczoraj, a jutro będzie maleńką odrobinę lepszy niż dziś 😉 .

I chcę, żeby wiedział, że nie będzie doskonałym ojcem. Ale na pewno będzie wspaniałym tatą.

Bo niewiele trzeba, żeby być Tatą. Tatą przez duże T.

tata

Komentarze (2)

Dziecko i ciemne strony internetu

listopad 19, 2007 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Dziecko i komputer

Internet to jest super fajna sprawa. Bezkresne morze ciekawych informacji na każdy temat, przedstawionych często w bardzo atrakcyjnej formie. Niestety internet to także wysypisko informacyjnych śmieci oraz pole działania przeróżnej maści cyberprzestępców. Dorośli, którzy nie siedzą zbyt często w internecie, albo w ogóle mają z komputerem niewielką styczność (podejrzewam, że niektórzy rodzice wykorzystuję pecet tylko w pracy), mają raczej niewielką świadomość tego, jak łatwo jest paść ofiarą naiwności i niewiedzy. Dzieci, które z wrodzoną ciekawością wychwytują i wykorzystują różne techniczne nowinki, są niestety narażone na różne paskudztwa.

Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę grafiki jakieś niewinne słowo… Można doznać czasem szoku, patrząc na wyniki wyszukiwania. Przyznam szczerze, że gdy któreś z dzieci szuka czegoś w internecie (przygotowując materiał do szkoły), to z biciem serca zaglądam im przez ramię, obawiając się, czy czasem nie wyskoczy w wynikach jakaś obsceniczna „niespodziewajka” 😉 .

W ostatnim „PC World Komputer” pojawił się ciekawy artykuł na temat fali spamu związanego z pornografią („Zasypani przez spam”). Przeprowadzono małe, proste doświadczenie – wpisano w wyszukiwarkę Google określone wyrażenie, by sprawdzić, na jakich polskich stronach pojawiają się odnośniki do treści pornograficznych. Okazuje się, że takie linki (a nierzadko wręcz bezpośrednio same zdjęcia) pojawiają się masowo w miejscach zupełnie do tego nie przeznaczonych: na forach szkół podstawowych, gimnazjów i średnich, na stronach urzędów, sądów, a także – sic!- na wielu stronach parafialnych. Pojawienie się niepożądanych odnośników w tych wszystkich witrynach nie było oczywiście zamierzone przez ich administratorów, niemniej jednak znalazły się tam – albo z powodu błędów w konfiguracji for dyskusyjnych albo z powodu innych zaniedbań. Wszelkie usterki są szybko wykorzystywane przez roboty spamujące, które błyskawicznie używają niezabezpieczonych formularzy do wysyłania wiadomości zawierających przekierowania na strony z pornografią.

Oprócz treści pornograficznych jest jeszcze cała masa innych zagrożeń. Bardzo fajnie są one przedstawione w książeczce, którą ostatnio nabyłam – „Dziecko w sieci”. Już wkrótce przedstawię ją nieco bliżej w swoim serwisie. W każdym bądź razie dobrze jest rozmawiać z dzieckiem o tym, co robi w internecie i o tym, czego ma nie robić – nie tylko dla dobra swojego, ale też dla dobra komputera i jego zawartości. Aha – no i dla dobra maminego czy tatusiowego portfela, bo przecież nasza pociecha może nieświadomie ściągnąć nam na komputer sprytne oprogramowanie, które w sposób zdalny grzecznie podpowie przestępcy, jakież to hasło wystukujemy na klawiaturze, gdy wchodzimy na konto w banku…

Moje dzieci nie ściągają nic z internetu bez mojej wiedzy (a przynajmniej tak mi się wydaje 😉 ), bo je porządnie nastraszyłam, jakie to niesie ze sobą ryzyko. Co do niepożądanych obrazków – też sobie o tym porozmawialiśmy. I najważniejsze, że dzieciaki – po tych spokojnych, rzeczowych rozmowach – same mi mówią, na co się przez przypadek natknęły. I nie boją się o tym mówić. Córka mi na przykład wyznała, że szukała w internecie dla siebie gier i po wpisaniu słowa „gry” w wyszukiwarkę (lub czegoś podobnego), ukazał jej się między innymi link do… gier erotycznych.

No cóż – nie jesteśmy w stanie uchronić naszych dzieci przed całym złem tego świata 😉 . Jednak myślę, że dobrze jest zaopatrzyć się w jakiś program wspomagający kontrolowanie tego, co dziecko porabia w sieci. Akurat tak się złożyło, że w ostatnim numerze „Komputer Świata” na płytce dołączono pełną wersję programu „Opiekun Dziecka w Internecie”. Normalnie program jest płatny (na stronie producenta można go kupić lub pobrać bezpłatną wersję demo), ale jeśli uda Ci się jeszcze zdobyć Komputer Świat nr 23/2007, to nabędziesz program za darmo.

Zaczęliśmy wspólnie z dziećmi testować Opiekuna – to znaczy ja badam jego możliwości i konfigurację, a dzieci zaglądają mi z ciekawością przez ramię. Tylko jak wpisuję hasło, które pozwala na dokonanie określonych ustawień, bezpardonowo każę im się odwrócić 😉 . Niedługo napiszę co nieco o swoich doświadczeniach z tym programem. Generalnie jest określany jako najlepszy na rynku w tej dziedzinie. Sama jestem ciekawa, jak się sprawdzi.

Jak na razie syn do mnie zadzwonił do pracy i powiedział, że wpisał w youtube „skateboarding” i pokazał mu się komunikat, że jest blokada, bo mogą być treści niedozwolone 🙂 . Natomiast wpisanie „skateboard” dało poszukiwane przez niego rezultaty. Hm… Trzeba będzie sprawdzić, o co chodzi z tym „skateboarding”… 😉

Zobacz również artykuł: Pedofilia w sieci – zagrożenia.

Komentarze (5)

Gdyby tak istniała inteligencja w plasterkach albo w syropie – i do tego w niezbyt wygórowanej cenie – rodzice na pewno raczyliby nią swoje dziecko „ile wlezie” 😉 . Na szczęście takich specyfików jeszcze nie ma. Niemniej jednak sama natura szczodrze nas wspomogła w tym zakresie.

W „Rzeczpospolitej” trafiłam dziś na ciekawy artykuł, który przedstawił najnowsze odkrycia w dziedzinie naturalnego karmienia piersią.

Matka może dodać dziecku kilka punktów IQ – karmiąc je w sposób naturalny. Naukowcy odkryli gen, dzięki któremu osesek przetwarza matczyne mleko w pożywkę dla swojego mózgu.

Okazuje się, że 90 procent ludzi posiada gen FADS2, który odpowiedzialny jest za wytwarzanie enzymu przetwarzającego tłuszcz zawarty w mleku kobiety w korzystne dla organizmu tłuszcze wielonienasycone. Wszystko to brzmi bardzo naukowo, ale ogólnie rezultat przeprowadzonych badań jest prosty: mleko matki stymuluje rozwój inteligencji u dzieci.

Ten aspekt dopełnia całą listę zalet, które znane były już wcześniej, jeśli chodzi o karmienie piersią:

  • matczyne mleko zawiera mnóstwo odżywczych substancji, niezbędnych do prawidłowego rozwoju dziecka
  • w mleku matki zawarte są przeciwciała, które wzmacniają układ immunologiczny maleństwa, zabijając szkodliwe bakterie, wirusy, grzyby. Dzieci karmione piersią, rzadziej chorują, a jeżeli już, to przebieg choroby jest łagodniejszy.
  • w jelitach dzieci karmionych piersią jest więcej dobroczynnych bakterii spełniających w organizmie ważne funkcje
  • sam akt karmienia piersią ma pozytywne skutki zdrowotne, ciepło matczyne daje dziecku poczucie bezpieczeństwa, a samo karmienie wzmacnia więź pomiędzy matką i dzieckiem
  • skład mleka każdej matki jest inny, dokładnie dostosowany do potrzeb konkretnego dziecka
  • ssanie sutka sprzyja prawidłowemu rozwojowi szczęk i wzrostowi zdrowych zębów

Są też i korzyści dla matki:

  • spadek ryzyka zachorowania na raka piersi
  • szybsze kurczenie się macicy do rozmiarów sprzed ciąży
  • oszczędność czasu i pieniędzy

Ja powiem coś jeszcze. Pal licho tę inteligencję. Pal licho te wszystkie inne uczone zalety. Jeśli o mnie chodzi, to do końca życia nie zapomnę, jak maleństwo – wtulając się i ssąc z zapamiętaniem życiodajny pokarm – wpatrywało się ze skupieniem w moją twarz swoimi wielkimi jak guziki, niebieskimi oczyma… Zresztą – co tam będę opowiadać. Mamusie, które też karmiły piersią, wiedzą, o czym mówię. A tatusiowie – hm… po prostu nie są w stanie zrozumieć tego uczucia. I – szczerze mówiąc – uważam, że są przez to zubożeni i nieco pokrzywdzeni 😉 . Dla mnie to było najpiękniejsze przeżycie, nie dające się porównać z żadnym innym życiowym doświadczeniem.
…………………………

W trakcie, gdy redagowałam ten wpis, mając przed sobą na stole wspomniany artykuł, podszedł do mnie syn. Zainteresował go tytuł artykułu i spytał, o czym on jest. Ja mu na to – jak cię interesuje, to poczytaj. No i poczytał. A potem podszedł i pyta:

– Ty nas karmiłaś piersią, prawda?
– Uhm – potwierdziłam dość lakonicznie.

Filuternie się na mnie spojrzał i z żartobliwym uniesieniem zawołał, przytulając się jednocześnie:

– Dziękuję mamo! To dzięki tobie jestem TAKI inteligentny!

No cóż – nic dodać, nic ująć 😀 .
A w ogóle to jest super uczucie, jak takiej sporej wielkości niezgrabny podrostek wtula się w ramiona… Fajnie jest być mamą.

Komentarze (1)

Nie wierzmy autorytetom

październik 25, 2007 | Opublikowany przez Jolanta Gajda w Inteligencja emocjonalna

Dziś będzie parę słów o Ebim Smolarku – piłkarzu polskiej reprezentacji, który odnosi wspaniałe sukcesy. Jego nazwisko pojawia się często na pierwszych stronach gazet, a imię jest na ustach wszystkich zapalonych kibiców. Dlaczego chcę pisać właśnie o nim? Czyżbym interesowała się piłką nożną? Nie, w ogóle się nie interesuję 😉 . Nie mam pojęcia, jaki jest skład polskiej reprezentacji, ani też kto z kim i kiedy gra. I mam cichą nadzieję, że tatusiowe czytający ten blog mnie za to nie zlinczują 😉 .

Ale dzięki temu, że było o Ebim ostatnio głośno, miałam okazję poznać parę ciekawostek z jego życiorysu. Lubię czytać o ludziach, którzy osiągają w życiu sukcesy – jest to lektura bardzo pouczająca i motywująca zarazem.

Ebi bawił się piłką już od wczesnego dzieciństwa. Tak to już jest, jak się ma za tatusia sławnego piłkarza 😉 . Ebi ćwiczył zawsze wspólnie z bratem, który wydawał się mieć w tym kierunku jeszcze większe zacięcie. Niestety bratu nie było dane zostać piłkarzem – któregoś dnia doznał poważnej kontuzji i jego kariera dobiegła końca. Ebi – można powiedzieć – został sam na placu boju.

Okazuje się, że mało brakowało, a i on zakończyłby trenowanie. Pewien znany selekcjoner piłkarski powiedział, że Ebi… nie ma czego szukać w piłce nożnej. Że mu brak talentu i się nie nadaje. Ebi był wówczas 14-letnim chłopcem i na pewno zdajesz sobie sprawę, co taka opinia dla niego znaczyła. Nastolatkowie są z natury bardzo wrażliwi na wszelką krytykę (żeby nie powiedzieć przewrażliwieni – przechodzę to właśnie z własnym synem 😉 ). Taka diagnoza – i to na dodatek z ust trenera – to dla 14-letniego chłopca brzmi jak skazujący wyrok.

Ebi czuł się przekreślony i na pewno rzuciłby treningi, gdyby nie miał wielkiego wsparcia ze strony ojca. Tata tłumaczył mu, że nie może zrażać się czyjąś opinią, że ten człowiek może się mylić. Zachęcał go do dalszego szlifowania swoich umiejętności. Ebi zawsze miał wielkie zaufanie do ojca, dlatego po kilku rozmowach postanowił zacisnąć zęby i walczyć dalej.

Jaki był tego efekt – widzimy dziś. Tysiące kibiców skanduje jego nazwisko na stadionach 🙂 .

Myślę że z tej opowieści płynie dla nas bardzo ważny morał. Nie wierzmy ślepo tzw. autorytetom. Nie pozwólmy innym wyrokować o tym, czy nasze dzieci są zdolne, czy nie. Nie przyjmujmy bezkrytycznie cudzych opinii. Nie pozwalajmy dzieciom zwątpić w swoje umiejętności.

Jeśli mamy w cokolwiek wierzyć, to przede wszystkim wierzmy w swoje dzieci. Co więcej, pokazujmy im, jak bardzo w nie wierzymy – bez względu na to, ile po drodze trafi się potknięć i niepowodzeń. Ta wiara jest naszym dzieciakom bardzo potrzebna – to na niej zbudują fundamenty swoich przyszłych – małych i dużych – sukcesów.

Twoje dziecko uwierzy w siebie, jeśli Ty w nie uwierzysz.

Komentarze (7)